Arizona Trail cz6 Mount Lemmon-Oracle-Tortilla Mountains

Ashley miała polskie nazwisko. Polskie lub ukraińskie- tak podejrzewała i kiedy rozpoznała mój akcent zaprosiła mnie na śniadanie. Poprosiłam żeby się podpisała, wymowa nie przypominała niczego z naszej strony świata, pisownia wydała mi się oczywista- polskie, bo zawierało „sz”. Pamiętam je, po powrocie sprawdziłam skąd może być. Chciałam napisać o moich badaniach Ashley, prosiła żebym to koniecznie zrobiła, ale karteczka z jej telefonem i emailem zamokła i wszystko się rozmazało. Pamiętam że pijąc kawę na jej tarasie myślałam żeby ją sfotografować, ale obie byłyśmy zaaferowane i zapomniałam.

Mieszkała w drewnianym domku, tymczasowo. Pracowała w biurze architektonicznym, które stawiało obok więcej takich domów. Śpieszyła się do pracy i po jej odejściu zostałam na tarasie sama. Z kawą, wodą, elektrolitami na zapas, z owsianką i wstępnie przygotowanym obiadem (zalanym wrzątkiem w moim pudełeczku). Posiedziałam jeszcze z pół godziny, bo ładowała mi się bateria. Ulice były nadal puste, sklep zamknięty kiedy przeskoczyłam przez barierkę i ruszyłam na grań Oracle. Przez kilkanaście kilometrów nie spotkałam nikogo, oprócz dwóch starszych panów na początku, którzy nie wiedzieć czemu wzięli mnie za studentkę i musiałam zdjąć kapelusz i wylegitymować się ewidentną siwizną.

Wiało, było przyjemnie chłodno. Widoki wspaniałe, ścieżka pozarastana łanami złotych traw, błękitnymi agawami i kępami nieznanych mi roślin podobnych do juk czy kordylin, podobało mi się tam bardzo. Niosłam ponad 4 litry wody (wiedziałam, że na grani jej nie ma) więc nawet nie musiałam się śpieszyć. Nie musiałam też zbaczać na rancho gdzie była możliwość noclegu i łazienka (a w niej wodopój). Myślałam czy by nie zajrzeć wyłącznie z powodu zagubionych poprzedniego dnia kolegów… może tam byli? Ale było pod górę, a byłam już trochę zmęczona, więc siłą rozpędu zeszłam jeszcze kilka kilometrów na pustynię płaską z góry, a pofalowaną jak zawsze dotąd. Dalej leżała szeroka dolina, a za nią wspaniałe góry. Wieczór malował je na wszystkie kolory i nawet trudno mi było ocenić czy bardziej podobał mi się ognisty pomarańcz czy delikatne pastelowe róże, czy może blady niebieski już po zmierzchu.

Zatrzymałam się na biwak bardzo późno, noc była księżycowa i w zasadzie przez cały czas jasno. Namiot przezroczysty, ciężko zasnąć. Nad ranem gdzieś bardzo blisko wyły kojoty. Widziałam nawet jednego tuż po świcie. Spotkałam też kilka zajączków, mnóstwo ptaków. Słońce wzeszło za pięknym murem gór i rozmazały się w półprzezroczystej mgiełce. Teraz ożył krajobraz za mną. Czerwienie, róże. Niby płasko, niby blisko szosy, a tak pięknie. Ze dwie mile przed skrzyżowaniem z drogą stał stolik z wodą dla hikerów.

Pod szosą tunel, po drugiej stronie parking i dość szybko udało mi się złapać stopa. Starszy Meksykanin ze złotym łańcuchem na szyi nie bardzo zrozumiał dokąd jadę i zatrzymał się trochę za daleko i trochę za późno dla mnie. Już zapomniałam, że mężczyźni bywają natarczywi, i może bym się nawet wystraszyła gdyby nie był taki stary i taki mały.

Kolejny samochód prowadził równie niski budowlaniec, Edi, też Meksykanin. Ten z kolei bardzo sympatyczny. Tworzył skalne ogródki, pokazywał te które były jego dziełem i na pożegnanie uścisnął mi rękę. Pomyślałam, że to bardzo uprzejme, bo myłam ją nie wiadomo kiedy… po kilku dniach odkryłam na dłoni małe kurzajki, nie wiedziałam złapane, w którymś z tych samochodów, czy na poczcie, gdzie dotykałam ołówka… Szczęśliwie same zeszły.

Zrobiłam szybkie zakupy w Dollar General (wbrew pozorom to wcale nie taki zły sklep), zjadłam jajka na twardo na stacji benzynowej i odebrałam swoją paczkę z poczty. Przy okienku była szlakowa książka, tuż przede mną wpisał się Sam. Rozejrzałam się nawet po okolicy, ale nikogo nie widziałam. Hikerzy siedzieli ponoć w jakiejś kawiarni. Nie miałam ochoty jej szukać. Spróbowałam tylko znaleźć wodę i kiedy walczyłam z jakimś nieczynnym kranem zatrzymał się koło mnie pickup. DD- trail angelka z Oracle przejeżdżała i chciała spytać jak mi idzie. Miała polskie korzenie i po kilku minutach rozmowy zaproponowała, że mnie odwiezie na szlak. To było 6 mil, przejechałam je na pace jej samochodu. Zatrzymałyśmy się po drodze w przydrożnym barze nabrać wody. Była zdziwiona, że wysiadam już na parkingu, tam gdzie łapałam stopa, bo innych podwoziła kilka mil dalej. Rzeczywiście docierała tam szutrowa droga, była skrzynka (zostawiłam w niej puszkę z tuńczykiem- bezmyślnie sama włożyłam do paczki taką bez otwarcia, a otwieracza oczywiście nie miałam).

Była trzecia i do nocy przeszłam kawał drogi przez Tortilla Mountains- łagodne, porośnięte pięknie kaktusami i kolorowe pagórki. Podobno były w nich kiedyś kopalnie, po ich zamknięciu teren przywrócono do poprzedniego stanu, tak skutecznie, że teraz niczego nie widać. Jedyna pozostała ruina to Tiger mine- to do niej prowadziła szutrowa droga. Już prawie po ciemku znalazłam wspaniałe miejsce na biwak- piaszczysty pagórek wolny od kaktusów. Prawie wolny, bo i tak zaatakowała mnie jumping cholla. Byłam zdziwiona jak strasznie trudno odczepić ją od ciała. Czym bardziej się ciągnęło tym mocniej wbijała się jej druga strona. Masakra.

Księżyc w pełni, bardzo długo utrzymało się różowe światło i podobnie wspaniały był wschód. Ścieżka puściutka, spotkałam tylko samotną krowę, roślinność wspaniała. Z grani, która ciągnęła się wysoko ponad Kearny były cudowne widoki. Denerwował mnie tylko brak wody…, 4 litry, uzupełnione raz w krowim zbiorniku już mi się prawie skończyły, a upał rósł. Szlak opadł w kierunku piaszczystej doliny na mapie opisanej jako „wash”. Gdzieś tam powinien być kolejny zbiornik z wodą, ale że nie na szlaku szukałam go długo i nałapałam przy tym mnóstwo kaktusów, pozaczepiały się za plecak, za łydki. Strasznie trudno było się ich pozbyć. Zbiornik był pełen, z drabiny mogłam zaczerpnąć wody nawet garnkiem (poprzednio użyłam przywiązanej do kijka butelki -stała obok), wypiłam tyle ile się dało i przeczekałam tam najgorszy upał. Nie na wiele mi to pomogło. Arizona Trail wlókł się długo piaszczystą drogą, teren był płaski prawie nie wiało. Znów spotkałam tylko krowy (dwie) oblepione fragmentami jumping cholla- biedactwa. Tym bardziej ucieszył mnie kolejny zbiornik. Wypełniony po sam brzeg- z rury stale dolewała się świeża woda, niski, tak że wystarczyło stanąć na palcach i z odrobinką cienia, akurat w największym błocie. Pomyślałam, że skoro od tak dawna jestem sama, a wody najwyraźniej dostatek nikomu nie zrobi różnicy jak się umyję. Zrzuciłam ubranie, nabrałam garnek i jeszcze dużą butelkę i wylałam to powoli na siebie. Co za ulga!

Share

Arizona Trail cz5 Mika Mountain- Mount Lemmon

Noc była księżycowa i lodowata. Obudziłam się tradycyjnie przed piątą i cichutko (bo JR rozbity niedaleko już wieczorem taktownie nadmienił, że wcześnie wstaję), na leżąco ugotowałam swoją codzienna owsiankę. Nadal było zbyt wcześnie, jeszcze przed wschodem, ale nie da się tak długo leżeć, więc poszłam. Obozowisko było jeszcze uśpione, źródło oblodzone, ścieżką, którą tu dotarliśmy wieczorem maszerowało stado saren- nieprzejęte towarzystwem namiotów, w dolince nad potokiem przechadzał się samotny indyk. Chrupał lód na bagienkach. Las był jeszcze bardzo zimowy, z płatami śniegu. Zgubiłam się prawie natychmiast. Poszłam w stronę szczytu Mika Mountain, potem trawersem z widokiem na odległą pustynię, przez polanki i suche trawy i znów przez bezlistny, monotonny las pocięty siatką lokalnych szlaków. Wszystkie wyglądały podobnie. W porze drugiego śniadania, które wypadło mi wspaniale wysoko, pod granią, w gąszczu, gdzieś za plecami usłyszałam męskie głosy i tak wróciłam na szlak. Nie nadłożyłam wcale bardzo dużo, ale pewnie straciłam z godzinę (albo zyskałam, bo jednak było sporo widoków).

To była „moja” grupa z pierwszych dni. Bud, jego tata i Pepe. Lubiłam ich spotykać. Uśmiechnięci, życzliwi i bardzo zadowoleni z wędrówki. Bud sypiał pod gołym niebem i używał tylko papierowych map. Miał przez to więcej wiedzy o okolicy niż my i ciekawie było słuchać co tam wygrzebał. Nigdy nie szliśmy razem, bo każdy z nas miał inne tempo, ale nasze dzienne dystanse były podobne, więc wiedziałam, że się będziemy spotykać. Wyjaśniło się też jak się zgubiliśmy w Patagonii- wszyscy oprócz mnie zostali na noc.

Północne stoki Mika Mountain były ośnieżone, zejście upiornie długie, widoki wspaniałe. Czym niżej tym suszej, cieplej, tym więcej gołych wypolerowanych przez wiatry skał, potem zimozielone zarośla, na dole faliste wzgórza zarośnięte suchymi trawami. Zeszłam pierwsza, nie nabierałam na stoku wody. Była zielona, nie była mi bardzo potrzebna, bo rano zabrałam spory zapas. Panowie dogonili mnie już na płaskim (tym co wydawało się płaskie z góry). W rzeczywistości było tam sporo podejść i zejść, galimatias wyschniętych na wiór dolinek, spalonych stoków. Była też rzeczka. Przysiedliśmy na brzegu wciśnięci w spłachetek piachu. 6, czy 7 osób. Ktoś zagotował kawę, ktoś wspomniał, że widział grzechotnika, trzymałam stopy zanurzone w wodzie (dyskretnie, bo przecież wszyscy ją pili), a kiedy zostałam sama weszłam po kolana. Rzeczka prawdopodobnie płynęła, ale nie było tego wcale widać. Woda się wsączała spod skał i zaraz na powrót ginęła pod piachem. Była lodowata.

Za potokiem zaczęło się łagodne podejście. Przed nami pojawiły się Santa Catalina Mountains, za nami świeciła śniegiem Mika Mountain. Na skrzyżowaniu z gruntową drogą stała szlakowa niedźwiedzia skrzynka wypełniona kanistrami z czystą wodą, za nią JR, schowany przed silnym wiatrem. Czekał na kogoś żeby odpocząć od wędrówki dzień czy dwa. Był z Phoenix, znajomym i rodzinie łatwo go było odwiedzać, więc takie przerwy zdarzały mu się regularnie. I tylko dzięki nim się spotykaliśmy. Był bardzo szybki i gdyby szedł codziennie, tak jak jak już nigdy bym go nie zobaczyła. Za drogą też spróbowałam przyśpieszyć, bo Bud był już kropką na horyzoncie i nawet Bill zwykle niewiele szybszy niż ja wydawał mi się beznadziejnie daleki. Szlak wił się w górę i w dół, niewiele widziałam, kiedy znów znalazłam się na szutrówce pomyślałam, że ich ponownie zgubiłam. Piach był porysowany świeżymi śladami opon, szlak jakoś wcale nie chciał odejść w bok, jeziorko (potencjalny wodopój) – okazało się błotniste, rozdeptane przez stada krów. Gdzieś obok powinno być drugie, ale słońce już zachodziło i chciałam tylko być jak najdalej od drogi. Już nawet znalazłam miejsce, lekko schowane kiedy (z przeciwka!) nadeszli Bill i Bud. Wracali bo dalej nie było gdzie biwakować. Już leżeliśmy w namiotach (Bud pod gołym niebem jak zawsze) kiedy z drogi nadleciał dźwięk rozmowy. Stawały jakieś samochody, mężczyźni wydawali się nerwowi, gdybym była sama bałabym się, ale na szczęście nie byłam.

Czekało nas kolejne podejście. Myślałam, że równie ciężkie jak to na Manning Camp, ale nie. Wstałam oczywiście pierwsza, wyszłam wcześnie i dałam się dogonić przed przełęczą. Stanęłabym tam na drugie śniadanie, ale na dole był kemping i pomyślałam że sobie tam zjem przy stole.

-Kasia! Kasia!- usłyszałam, jeszcze zanim rozpoznałam kto woła. Sam. Opuścił ostatnie dni na szlaku, spędził je ze szwagrem i siostrą w kamperze i teraz, z nowymi butami, w czystym ubraniu dopinał plecak. Dosiedliśmy się do Billa i Buda, siostra Sama przyniosła kanister wody, apteczkę. Dostałam od niej paczkę małych plastrów. Z upału wyrósł mi bąbel na stopie. Nie bolał, nie chciałam go dziurawić, ciekawa jaki duży urośnie, w zasadzie już teraz był ogromny… -Oj bo zaraz cię nazwiemy Bąbelek!- śmiał się Sam, kiedy przyklejałam opatrunek. -Żadnych przezwisk!- zaprotestowałam- mam na imię Kasia i to mi wystarczy.

Spotkałam Sama ponownie kilka mil dalej. W dolinie zrobił się upiorny upał. schowałam się w cieniu jałowca i przesunęłam żeby on też się zmieścił. Wybrał inną drogę do Mount Lemmon niż my. Nie wiem czemu, w każdym razie już więcej go nie spotkałam. Przy rzece dogoniłam Billa, Buda i Pepe. Ustaliliśmy żeby biwakować przy Hutches Pool. Nawet nie zdążyłam spytać co to i jak się zorientuję że to to… Panowie pognali, dłużej został tylko Pepe (dogotowywał makaron) i nawet ruszyliśmy, razem ale i tak mnie szybko wyprzedził. Na wprost nas otworzyła się wspaniała dolina, upał wyssał ze mnie resztki sił, mijając rzekę przez pomyłkę skręciłam w inny szlak i otrzeźwiałam dopiero na grani. Kilkaset metrów poniżej cień nakrywał naszą dolinę- tę ze szlakiem! Znów nadłożyłam kilka kilometrów, straciłam czas. Wracając trafiłam na namiot JR, chwilę się zawahałam czy nie zostać, ale przypomniało mi się, że moje wczesne wstawanie go budzi, poza tym było jeszcze wcześnie. Dogoniłam chłopaków o zmierzchu. To znaczy najpierw ich z rozpędu minęłam, a potem usłyszałam głosy. Radosne krzyki! Wróciłam, w nadrzeczne krzaki wbijała się licha ścieżynka. Hutches Pool był rzeczywiście basenem. Rozlewiskiem tak głębokim, że nawet się tam dało popływać. Oczywiście niedługo, bo woda lodowata, a ja się spóźniłam i kąpiel wypadła mi już po nocy. Płaskie miejsce było wyjątkowo malutkie, uznałabym że na jeden namiot, jednak wcisnęliśmy się tam we czwórkę, ściana przy ścianie. Bud odsunął swoje legowisko robiąc mi miejsce i potem przy latarce ogadał mrówki. Miał je tuż pod nosem, jakoś bardzo się nim nie zainteresowały. -Nie boisz się grzechotników, skorpionów?- pytałam, ale tylko się śmiał. Leżąc w ciemności opowiadaliśmy sobie dowcipy- Nasza szczęśliwa rodzinka… westchnął Bill.

Straciłam ją następnego dnia. O czwartej (!) zadzwonił budzik Billa. Mogłam pognać z latarką jak on i Pepe, ale wcale mi się nie chciało. Zanim zjadłam, zanim zwinęłam namiot pojawiło się pierwsze dzienne światło, błękitna szarość. Bud wyruszył tuż po mnie i minął mnie jeszcze przed wschodem słońca. Panowie śpieszyli się do Mount Lemmon, na pizzę.

Nie doceniłam podejścia, zabrałam zbyt mało wody. Upał dopadł mnie przed przełęczą. Z doliny wyszedł człowiek z plecakiem, nie sprawdziłam na mapie, ruszyłam w dół i zeszłam chyba z pół godziny zanim zauważyłam, że to na pewno nie mój szlak. Był zbyt zarośnięty, zbyt stromy. Wdrapanie się ponownie na przełęcz zużyło cały mój zapas sił. Było mi niedobrze, słońce piekło niemiłosiernie w plecy, czułam swąd opiekanych łydek. Bałam się, że mi zabraknie wody. -Wszystko ok?- minął mnie rozpędzony JR- masz co pić? Przytaknęłam. Tuż przed szczytem wyprzedzili mnie Sandra i JJ- Belgowie z którymi spędziłam swój pierwszy biwak. Tak jak Sam opuścili fragment szlaku. Kaktusy zaatakowały ich materace i trzeba było jechać do Tucson, do sklepu. Byliśmy już wysoko, wśród gładkich wylizanych przez wiatry skał, liczyłam że się z wysokością ochłodzi, ale powietrze było nieruchome i upał nawet troszkę nie zelżał. Ledwo się wdrapałam na szczyt!

Północny stok był wilgotny i chłodny. Lesisty, z płatami śniegu i mnóstwem szybkich strumyków. Przez kilka godzin, aż do rzeki ciągnęły się wspaniałe obłe skały, ścieżka schodziła i podchodziła, czasem lasem, czasem bliżej ostańców. Belgowie zostali nad potokiem. Było tam śliczne cieniste obozowisko. Ja aż do wieczora podchodziłam łagodnie wzdłuż rzeczki, coraz cieńszej, aż ją niechcący zgubiłam, przegapiłam źródło. Wystraszyłam się, bo do Mount Lemmon było jeszcze daleko, a noc bliska. Mogłam pognać, ale nie jadam pizzy, we wsi ponoć nie ma gdzie nocować, a z grani był taki wspaniały widok! Zupełnie go sobie nie mogłam odmówić. Była też woda- wyciek spod śniegu i płaskie miejsce z kręgiem po ognisku. Nocą księżyc pięknie zaszedł za grzbiet, świt był równie kolorowy jak zmierzch. Zejście zimne, błotniste, parking pusty, toalety pozamykane, znak zakazywał biwakowania. Ulice puste. Sklep też zamknięty. Obok poczty kręciło się stado dzikich indyków.

– Nie ma tu gdzieś wody?- zapytałam dziewczyny co wyszła z psem.

Share
Translate »