Wyszłam z Patagonii po południu, szlak wlókł się szeroką szutrówką, wiatr wznosił tumany kurzu, a nieliczne skręty ozdabiały tablice-„teren prywatny nie wchodzić”. Jeszcze zanim znów zaczęły się góry pojawił się znak „Coronado National Forest”, zabawny, bo ten teren trudno byłoby nazwać lasem. Badyle, czasem wypalony krzak. Suche źdźbła co zostały po zimie. Podobnie było przed Patagonią, ale jakoś wtedy mnie to nie zdziwiło.
Chwilę za granicą parku szlak odbił w mniej uczęszczaną polną drogę, minęła mnie kobieta w quadzie, stanęła spytała czy wszystko ok. Sezon się dopiero zaczynał, być może jeszcze się tu nie spodziewała ludzi. Ja z kolei spodziewałam się ich dogonić już za chwilę. Na drodze nie było żadnych odcisków stóp, myślałam nawet czy nie przejechali autostopem. Pod wieczór droga wbiła się w zalesioną dolinkę. Widziałam zaparkowany samochód i namiot, gdzieś w lesie zaszczekał pies. Kilka zakosów wyżej pojawiły się szlakowe znaki, metalowa skrzynka (bear box) i tablica ostrzegająca przed pumami i niedźwiedziami. To było dobre miejsce na biwak, jednak nikogo tam nie zastałam. Rozczarowana przeszłam jeszcze kawałek i rozbiłam namiot w zakolu rzeczki. Żałowałam potem, że nie zostałam przy tablicy, mogłabym schować jedzenie do skrzynki, tak zapakowałam je tylko w wodoszczelny worek, który służył mi co wieczór jako bezpieczny schowek. Wierzyłam, że nie wypuszcza zapachu jedzenia, i chyba rzeczywiście musiało tak być, bo nigdy nie zainteresowało się mną żadne zwierzę, nigdy aż do kwietnia…
Tamta noc była upiornie zimna. Miałam na sobie wszystkie ubrania, nawet rękawiczki, a i tak obudziłam się długo przed świtem, skostniała. Jeszcze przez dwie godziny niosłam filtr schowany w rękawie, licząc że to go wystarczająco nagrzeje. Szlak biegł ocienioną doliną, szron pod stopami chrupał nawet kiedy już wyszłam na słońce. To były wysokie góry i zimno nie odpuściło przez cały dzień. Nie spotkałam nikogo. „Moi” najwyraźniej zostali z tyłu, może zatrzymali się w Patagonii na noc, nie dogoniłam też ludzi z poprzedniego dnia.
Szlak biegł pięknie. W strumykach szemrała czysta woda, kwitnące krzewy oblatywały kolibry, łany wyschniętych traw w dolinach wyglądały z góry jak płynne złoto. Zbocze za granią porastał gęsty las. Minęłam opuszczone kopalnie srebra Santa Rita i koło czwartej zeszłam na szutrową drogę. Z daleka widziałam namiot i gotującego coś przy nim chłopaka. Potem pożałowałam, że tam nie zostałam. Las był ciemny i zimny. Droga wydawała się podejrzana, liczne miejsca biwakowe przecinały świeże odciski kół. Pomyślałam, że na odcinku, który biegł zboczem równolegle do drogi będzie lepiej, jednak poza pięknymi widokami nie było tam nic ciekawego. Trawa, chaszcze. Miałam duży zapas wody, nabrałam w rzece, mogłam zabiwakować gdziekolwiek, tylko nie znalazłam nic dogodnego. Nic płaskiego, nic bez kamieni. Można by oczywiście wydeptać, wyzbierać… ale robienie tego na jedną noc wydawało mi się nadużyciem. Szkoda kawałka dzikiego świata. Wydawał się taki delikatny, wrażliwy, pomimo kolców. Trawy suche, nie wzeszły jeszcze wiosenne kwiaty być może namiot nie uczyniłby tu żadnych szkód, myślałam, ale biegłam i znów znalazłam się na podejrzanej szutrówce. Skręciłam w stronę rzeki. Wiało i było lodowato, już wcześniej założyłam na siebie wszystkie rzeczy i aż zwolniłam kiedy z przeciwnej strony, z drogi co biegła równolegle do ścieżki wyskoczyła rozpędzona dziewczyna, skurczona z zimna, pomimo wysiłku raczej fioletowa niż zaróżowiona, a ubrana w mini spódniczkę i stanik, cała pokryta gęsią skórką. – Skąd jesteś?- spytała- Z Polski- a ja z Czech!
Tak jak ja szukała miejsca pod namiot, najlepiej niewidocznego z drogi. Wyruszyła z granicy Meksyku dzień przede mną, spędziła jeden dzień na kempingu, a szutrówkę przejechała autostopem. Zamiast szlakiem wędrowała drogą, być może bo ta ścinała podejścia, nie wnikałam, tamtego wieczoru jej widok mnie zaintrygował i ucieszył. We dwie już nie bałyśmy się jezdnej drogi (i potencjalnie się po niej szlajających pijanych mężczyzn). Rozbiłyśmy namioty na poboczu, noc była wietrzna i bardzo zimna. Schowałam filtr do rękawa puchowej kurtki ( nie luzem do śpiwora), filtr A zamarzł jeszcze zanim dotarła do Patagonii, zamierzała kupić nowy w sklepie w Vail.
Byłam umówiona w Vail z Mikiem i Susan (parą uczynnych ludzi, którzy odpowiedzieli na moje pytanie na szlakowym facebooku i podwieźli mnie z lotniska w Tucson do Sierra Vista). Susan wręczyła mi na odchodnym kartkę z numerem telefonu, żeby dać komuś co potrzebuje pomocy i pomyślałam, że to jest odpowiedni moment. -Ok, ty załatwiasz podwózkę ja płacę z hotel- zaproponowała w zamian A- cena i tak jest za pokój nie za osobę. Nie potrzebowałam, byłam pewna, że zanocuję gdzieś koło Susan w namiocie- po co ci hotel? Szkoda pieniędzy -dziwiłam się, ale A była bardzo zmęczona. Później nie wróciłyśmy już do tej rozmowy, a sytuacja zrobiła się nieco niezręczna. Spontaniczna decyzja wspólnego wypadu do sklepu w Vail skleiła nas na kolejne 3 dni. A mieszkała w Stanach już od 20 lat. Była świetnie przygotowana, gdyby nie ona pewnie ominęłabym Kentucky camp- dawną farmę, gdzie wędrowcy mogli za darmo skorzystać z prądu, kuchni i toalety, i nabrać wody. Zjadłyśmy tam przyjemne drugie śniadanie przy stole (co za wygoda!). Nie wiem też czy odważyłabym się podejść do wypełnionych dobrym jedzeniem i potrzebnymi drobiazgami skrzynek, które ustawił na szlakowych rozstajach starszy mężczyzna. „Cooper Trail Magic” było wspaniale wyposażone, zjadłam tam humus, jajko na twardo i dwie bardzo soczyste pomarańcze. Wzięłam też buteleczkę z alkoholem, małą i lekką. Towarzyszyła mi do końca, nosiłam w niej olej. Bardzo mi go brakowało w tych pierwszych dniach, moja dieta była zbyt mało kaloryczna i czułam się głodna już chwilę po posiłku.
Cooper Trail Magic cieszył kolejnych wędrowców jeszcze przez wiele dni . Było tam wszystko za czym się tęskni na szlaku, nawet szczotki do zębów, maszynki do golenia, szminki, plastry opatrunkowe i trochę lekarstw. Zapasy czystej wody. Leżaki… Wspaniały, bardzo hojny gest, a jego twórca nawet nie podał nam swojego imienia- podziękujcie Cooperowi- powiedział wskazując psa.
Tego wieczoru na horyzoncie pojawił się mur wysokich gór- skraj doliny Rincon i cieszyłam się, że biwak wypadł nam na wzgórzu z widokiem.