Arizona Trail cz2: Coronado National Forest

Wyszłam z Patagonii po południu, szlak wlókł się szeroką szutrówką, wiatr wznosił tumany kurzu, a nieliczne skręty ozdabiały tablice-„teren prywatny nie wchodzić”. Jeszcze zanim znów zaczęły się góry pojawił się znak „Coronado National Forest”, zabawny, bo ten teren trudno byłoby nazwać lasem. Badyle, czasem wypalony krzak. Suche źdźbła co zostały po zimie. Podobnie było przed Patagonią, ale jakoś wtedy mnie to nie zdziwiło.

Chwilę za granicą parku szlak odbił w mniej uczęszczaną polną drogę, minęła mnie kobieta w quadzie, stanęła spytała czy wszystko ok. Sezon się dopiero zaczynał, być może jeszcze się tu nie spodziewała ludzi. Ja z kolei spodziewałam się ich dogonić już za chwilę. Na drodze nie było żadnych odcisków stóp, myślałam nawet czy nie przejechali autostopem. Pod wieczór droga wbiła się w zalesioną dolinkę. Widziałam zaparkowany samochód i namiot, gdzieś w lesie zaszczekał pies. Kilka zakosów wyżej pojawiły się szlakowe znaki, metalowa skrzynka (bear box) i tablica ostrzegająca przed pumami i niedźwiedziami. To było dobre miejsce na biwak, jednak nikogo tam nie zastałam. Rozczarowana przeszłam jeszcze kawałek i rozbiłam namiot w zakolu rzeczki. Żałowałam potem, że nie zostałam przy tablicy, mogłabym schować jedzenie do skrzynki, tak zapakowałam je tylko w wodoszczelny worek, który służył mi co wieczór jako bezpieczny schowek. Wierzyłam, że nie wypuszcza zapachu jedzenia, i chyba rzeczywiście musiało tak być, bo nigdy nie zainteresowało się mną żadne zwierzę, nigdy aż do kwietnia…

Tamta noc była upiornie zimna. Miałam na sobie wszystkie ubrania, nawet rękawiczki, a i tak obudziłam się długo przed świtem, skostniała. Jeszcze przez dwie godziny niosłam filtr schowany w rękawie, licząc że to go wystarczająco nagrzeje. Szlak biegł ocienioną doliną, szron pod stopami chrupał nawet kiedy już wyszłam na słońce. To były wysokie góry i zimno nie odpuściło przez cały dzień. Nie spotkałam nikogo. „Moi” najwyraźniej zostali z tyłu, może zatrzymali się w Patagonii na noc, nie dogoniłam też ludzi z poprzedniego dnia.

Szlak biegł pięknie. W strumykach szemrała czysta woda, kwitnące krzewy oblatywały kolibry, łany wyschniętych traw w dolinach wyglądały z góry jak płynne złoto. Zbocze za granią porastał gęsty las. Minęłam opuszczone kopalnie srebra Santa Rita i koło czwartej zeszłam na szutrową drogę. Z daleka widziałam namiot i gotującego coś przy nim chłopaka. Potem pożałowałam, że tam nie zostałam. Las był ciemny i zimny. Droga wydawała się podejrzana, liczne miejsca biwakowe przecinały świeże odciski kół. Pomyślałam, że na odcinku, który biegł zboczem równolegle do drogi będzie lepiej, jednak poza pięknymi widokami nie było tam nic ciekawego. Trawa, chaszcze. Miałam duży zapas wody, nabrałam w rzece, mogłam zabiwakować gdziekolwiek, tylko nie znalazłam nic dogodnego. Nic płaskiego, nic bez kamieni. Można by oczywiście wydeptać, wyzbierać… ale robienie tego na jedną noc wydawało mi się nadużyciem. Szkoda kawałka dzikiego świata. Wydawał się taki delikatny, wrażliwy, pomimo kolców. Trawy suche, nie wzeszły jeszcze wiosenne kwiaty być może namiot nie uczyniłby tu żadnych szkód, myślałam, ale biegłam i znów znalazłam się na podejrzanej szutrówce. Skręciłam w stronę rzeki. Wiało i było lodowato, już wcześniej założyłam na siebie wszystkie rzeczy i aż zwolniłam kiedy z przeciwnej strony, z drogi co biegła równolegle do ścieżki wyskoczyła rozpędzona dziewczyna, skurczona z zimna, pomimo wysiłku raczej fioletowa niż zaróżowiona, a ubrana w mini spódniczkę i stanik, cała pokryta gęsią skórką. – Skąd jesteś?- spytała- Z Polski- a ja z Czech!

Tak jak ja szukała miejsca pod namiot, najlepiej niewidocznego z drogi. Wyruszyła z granicy Meksyku dzień przede mną, spędziła jeden dzień na kempingu, a szutrówkę przejechała autostopem. Zamiast szlakiem wędrowała drogą, być może bo ta ścinała podejścia, nie wnikałam, tamtego wieczoru jej widok mnie zaintrygował i ucieszył. We dwie już nie bałyśmy się jezdnej drogi (i potencjalnie się po niej szlajających pijanych mężczyzn). Rozbiłyśmy namioty na poboczu, noc była wietrzna i bardzo zimna. Schowałam filtr do rękawa puchowej kurtki ( nie luzem do śpiwora), filtr A zamarzł jeszcze zanim dotarła do Patagonii, zamierzała kupić nowy w sklepie w Vail.

Byłam umówiona w Vail z Mikiem i Susan (parą uczynnych ludzi, którzy odpowiedzieli na moje pytanie na szlakowym facebooku i podwieźli mnie z lotniska w Tucson do Sierra Vista). Susan wręczyła mi na odchodnym kartkę z numerem telefonu, żeby dać komuś co potrzebuje pomocy i pomyślałam, że to jest odpowiedni moment. -Ok, ty załatwiasz podwózkę ja płacę z hotel- zaproponowała w zamian A- cena i tak jest za pokój nie za osobę. Nie potrzebowałam, byłam pewna, że zanocuję gdzieś koło Susan w namiocie- po co ci hotel? Szkoda pieniędzy -dziwiłam się, ale A była bardzo zmęczona. Później nie wróciłyśmy już do tej rozmowy, a sytuacja zrobiła się nieco niezręczna. Spontaniczna decyzja wspólnego wypadu do sklepu w Vail skleiła nas na kolejne 3 dni. A mieszkała w Stanach już od 20 lat. Była świetnie przygotowana, gdyby nie ona pewnie ominęłabym Kentucky camp- dawną farmę, gdzie wędrowcy mogli za darmo skorzystać z prądu, kuchni i toalety, i nabrać wody. Zjadłyśmy tam przyjemne drugie śniadanie przy stole (co za wygoda!). Nie wiem też czy odważyłabym się podejść do wypełnionych dobrym jedzeniem i potrzebnymi drobiazgami skrzynek, które ustawił na szlakowych rozstajach starszy mężczyzna. „Cooper Trail Magic” było wspaniale wyposażone, zjadłam tam humus, jajko na twardo i dwie bardzo soczyste pomarańcze. Wzięłam też buteleczkę z alkoholem, małą i lekką. Towarzyszyła mi do końca, nosiłam w niej olej. Bardzo mi go brakowało w tych pierwszych dniach, moja dieta była zbyt mało kaloryczna i czułam się głodna już chwilę po posiłku.

Cooper Trail Magic cieszył kolejnych wędrowców jeszcze przez wiele dni . Było tam wszystko za czym się tęskni na szlaku, nawet szczotki do zębów, maszynki do golenia, szminki, plastry opatrunkowe i trochę lekarstw. Zapasy czystej wody. Leżaki… Wspaniały, bardzo hojny gest, a jego twórca nawet nie podał nam swojego imienia- podziękujcie Cooperowi- powiedział wskazując psa.

Tego wieczoru na horyzoncie pojawił się mur wysokich gór- skraj doliny Rincon i cieszyłam się, że biwak wypadł nam na wzgórzu z widokiem.

Share

Arizona Trail cz1: Granica Meksyku-Patagonia

To był mój pierwszy długodystansowy szlak w Stanach i czułam się początkowo troszkę niepewnie. Jedzenie, przy alergii co najmniej kłopotliwe, dojazdy w miejsca gdzie nie działa publiczny transport… Wszystko ułożyło się lepiej niż marzenie beztroskiego optymisty. 2 marca Mike i Susan odebrali mnie z lotniska w Tucson i podrzucili do Sierra Vista, Mike i Angi przenocowali nakarmili i dostarczyli następnego ranka na szlak. To był mój pierwszy kontakt z instytucją „trail angeli”, pierwszy prywatny kontakt z Amerykanami i ich hikerskim środowiskiem, byłam zaskoczona, oczarowana, wdzięczna. Myślałam (przyznaję to teraz ze wstydem), że coś takiego chyba nie mogłoby się zdarzyć w Polsce, nieświadoma, że już za moment Polacy zaproszą do swoich domów miliony Ukraińców w ich drodze, na ich szlaku nieskończenie trudniejszym i nieporównywalnie bardziej niebezpiecznym niż moja wakacyjna zabawa.

Mike wwiózł mnie na Montezuma Pass, zeszłam z niej kawałek w stronę granicy z Meksykiem (bo tam zaczyna się Arizona Trail), ale nie zapobiegło to bólowi głowy. Zawsze tak mam i kiedy to tylko możliwe staram się zaczynać nisko i podchodzić stopniowo dzień lub dwa, tu byłoby to trudne. W całej okolicy nie było pitnej wody poza szlakiem, więc się go kurczowo trzymałam. Zbudowany niedawno przez Trumpa płot wyglądał abstrakcyjnie na tle bezkresnej pustyni. Ogromne, wysokie na kilka metrów stalowe płyty sąsiadowały z wątłą drucianą siatką. Droga wyryta przez buldożery przy budowie raniła zbocze. Pierwszy szlakowy słupek został w Meksyku, na horyzoncie unosił się złotawy pył. Powietrze suche jak pieprz drażniło gardło.

Krajobraz jeszcze zimowy. Trawy wyschnięte, drzewa bezlistne, na górach spłachetki śniegu, co spadł zaledwie tydzień temu, a już zdążył się skawalić w lód. Niewiele pamiętam z pierwszego dnia. Strome podejście, kilka osób szybszych niż ja i kilka, z którymi spotykałam się potem wielokrotnie. Zbyt ciężki plecak, niepotrzebnie wzięłam 3 litry wody, wspaniałe bezglutenowe ciasto, które upiekła mi Angi i bardzo wczesny, bardzo jaskrawy zmierzch.

Byłam, byliśmy wszyscy przerażeni wojną. Beztroski świat zachybotał, trudno było cokolwiek zrozumieć. Tania amerykańska karta SIM, którą kupiłam (Mint T mobile) nie chciała działać, więc zaczepiałam ludzi co mieli lepszy sygnał (najlepiej Verizon) i na górkach, z telefonami wymierzonymi w niebo, na palcach sprawdzaliśmy czy jeszcze broni się Kijów. Czułam się zagubiona, miałam wrażenie, że powinnam być gdzie indziej, coś zrobić…

W początkach marca dzień trwał niecałe 10 godzin i dystanse, które przechodziliśmy były krótkie- około 15 mil. Wszyscy chyba czuli się trochę wystraszeni, bo chętnie biwakowaliśmy blisko siebie i bywało, że razem stało kilkanaście namiotów, w większości bardzo do siebie podobnych. Ja też miałam szarawego Z-packa, kupionego tuż przed wymarszem w Stanach, buty podobne do innych i tak jak oni przy każdym zbiorniku pracowicie przeciskałam lodowatą wodę przez filtr. Nocami chowaliśmy te filtry w śpiworach, bo nad ranem zwykle przychodził mróz.

Za Miller Pick szlak opadł na zarośnięte kolczastą roślinnością wzgórza. Prawie nie było widać śladów ludzi, czasem gdzieś snuła się samotna krowa, oblepiona fragmentami kaktusów i badylami. Zbiorniki z wodą pojawiały się nawet częściej niż na mapie. Przekroczyliśmy kilka razy wartki strumień, krowie jeziorka były pełne i rozdeptane, wiało, suche trawy falując lśniły w słońcu, świergotały kolorowe ptaki.

Wstawałam wcześniej niż wszyscy (wydawało mi się, że to sprawka różnicy czasu, budziłam się wyspana przed piątą), zbierałam się też pierwsza i wyruszałam chwilę po świcie. Nigdy nie byłam szybka, teraz objuczona bardziej niż zwykle nie widziałam powodu żeby się spieszyć. Jak zawsze jadłam co 3 godziny, rozbierając się przy tym z kolejnych warstw ciepłych sukienek i pod wieczór ubierałam ponownie. Grupa doganiała mnie tuż przed południem, kiedy zaczynał się upał. Czasem zjadaliśmy lunch razem, czasem pogadaliśmy. Popołudniami znów wędrowałam sama. Zwykle wiedziałam gdzie inni zaplanowali biwak, więc nawet nie myślałam gdzie przenocować. Trzeciego dnia umówione miejsce okazało się błotnistym stawem otoczonym wałem krowich kup. Dotarłam tam już pod wieczór, beztrosko, bo po co się śpieszyć. Nikogo nie zastałam, więc równie beztrosko ruszyłam dalej sądząc, że nie poszli daleko. Noc zastała mnie ze 3 mile przed ich obozem. Po drodze napełniłam butelki wodą, mogłam zabiwakować gdziekolwiek, ale wszędzie snuły się nerwowe czarne krowy, w ciemności potwory o fosforyzujących oczach, które na mój widok dzieliły się na podgrupy. Część uciekała z cielętami w gęste chaszcze część ustawiała się murem i wierzgała. Nigdy wcześniej nie spotkałam wrogich krów, więc mijałam je bardzo ostrożnie. Podobnie, ale z innego powodu obeszłam łukiem niedawno padłe zwierzę. Zapach wlókł się po zdeptanych kopytami ścierniskach, wzdłuż rzeczki rozlanej w serie skisłych bagien, które zaczynał już lekko rysować mróz. Niebo bezchmurne, Droga Mleczna tak bliska, że mogłabym jej dosięgnąć kijkiem, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów żadnych świateł, księżyc w nowiu.

Kiedy rozbijałam namiot w blasku czerwonej latarki, tuż obok chrapał Anglik. Zapamiętałam go z pierwszego biwaku. Przy pełnej wannie, trochę pozarastanej glonami (Bathhub tank) wisiało ogłoszenie, że woda przeznaczona jest dla dzikich zwierząt i biwak w odległości bliższej niż ćwierć mili jest zakazany. Posłusznie porozchodziliśmy się po lesie, ja w dół gdzie para miłych Belgów znalazła miejsce na dwa namioty, inni w górę. Anglik został tłumacząc to bólem kostki.

Ostatni raz przypomniał mi się tuż przed Patagonią. Idąc wypluwał cukierki, jaskrawe landrynki. Ostatnia, na którą trafiłam była żółta i otaczał ją ciasno wianuszek mrówek. Poza tym szlak był wspaniale czysty. Bez śmieci, skrótów, czy zdeptanej roślinności. Ścieżka wąska, przyjemna, poprowadzona skomplikowanymi zygzakami, na które klęli nieliczni rowerzyści, a które jak mi się wydawało miały zapobiec erozji zboczy.

Kiedy zbierałam się na ostatnim biwaku przed miasteczkiem większość kolegów była już w drodze. Szlak opadł na asfalt, kobieta w pickuppie zaproponowała mi podwózkę, ale odmówiłam. Szłam szosą chyba ze 4 mile, zdziwiona, że nie widać żadnych wędrowców. Podobnie było na rynku- pylistym, pustym jak z westernu, zimnym. Zajrzałam do baru, tam też nikogo, więc do sklepu, o którym wspomniał ktoś w komentarzu w nawigacji. Rzeczywiście był bardzo fajny. Organiczne jedzenie (czyli takie jak zwykle jada się u nas), miejsce do posiedzenia na zapleczu, w ogródku z czystą i nagrzaną toaletą (gdzie można było umyć włosy w ciepłej wodzie i naładować baterie). Kupiłam tam wszystko co chciałam, dobry ser, owoce, mleko kokosowe w proszku… Nie zajrzałam już do supermarketu. Ruszyłam w górę pylistą szutrową szosą pewna, że wszyscy mnie wyprzedzili, i że jak zwykle ich dogonię wieczorem. Myliłam się.

Share
Translate »