Arizona Trail

Jestem w Stanach, przyjechałam tu zobaczyć wnuki, nieświadoma że kilka dni po moim wyjeździe wybuchnie wojna, a przyszłość świata jaki znaliśmy zawiśnie na włosku. Z Kalifornii wydarzenia na Ukrainie wydają się bardzo dalekie, ale pomimo tego budzą tu wielkie emocje. Telewizje na bieżąco relacjonują fakty i komentarze ekspertów. W San Francisko protestowali Rosjanie i (oddzielnie) Ukraińcy. Rola Polski wydaje się teraz bardzo ważna. Tym bardziej nie na miejscu wydaje mi się mój wędrowny plan. Czuję się dziwnie, ale jest już zbyt późno żeby to zmienić. Na jutro rano mam bilet do Tucson. Kupiłam go jeszcze w Polsce. Planowałam przejść Arizona Trail i wrócić na tydzień- dwa do dzieci.

Te informacje przygotowałam przed wyjazdem:

Arizona Trail jest znakowany, opisany, z roku na rok coraz bardziej popularny, chociaż stosunkowo nowy- wyznakowany w latach 90-tych. To ok 1300 km. Pierwsza część biegnie przez pustynię Sonora, druga przecina Wielki Kanion Kolorado i Kaibab Plateau. Szlak zaczyna się na granicy z Meksykiem i kończy na granicy Utah. Ze względu na letnie upały i wodę najlepszym terminem do przejścia go jest wiosna (większość wędrowców wybiera marzec lub kwiecień) lub jesień (październik, listopad). Wiosną idzie się na północ, z nadzieją że za Mogollon Rim, na wyższej części szlaku stopnieje śnieg, jesienią na południe żeby uniknąć upałów na pustyni.

To pewnie nie będzie dla mnie łatwe. Martwię się o żołądek, jest dość restrykcyjny, a amerykańskie jedzenie inne niż nasze. Nigdy dotąd nie musiałam nieść tak dużo wody- najdłuższy odcinek bez źródła ma prawie 30 mil. Upały mam już lekko przećwiczone (latem w Hiszpanii), ale tu dojdą do nich mroźne noce. W południowej części prawie nie ma cienia, w północnej pewnie będzie błoto lub śnieg. Północna grań Wielkiego Kanionu Kolorado jest zamknięta aż do 15 maja, sklep nieczynny droga nieodśnieżana. Jakoś trzeba będzie tamtędy przejść.

Krajobraz Arizony jest bardzo zróżnicowany. Klimat podobnie, trasa przecina terytoria zamieszkane przez liczne plemiona już od ponad 10000 lat. Jeszcze niedawno było tam bardzo dziko, w zeszłym roku, byc może z powodu pandemii Arizona Trail zyskał większą popularność i ukończyła go rekordowa liczba osób- kilkadziesiąt, plus dziesiątki przechodzących tylko fragmenty. Nadal nie powinno to powodować tłoku, ale spodziewam się spotykać ludzi. Prawie cała trasa jest górzysta, szlak przecina dwa parki narodowe -Saguaro i Wielki Kanion Kolorado plus 6 mniej znanych obszarów chronionych.

Są też zwierzęta. Grzechotniki, skorpiony, pumy, pekari, nawet niedźwiedzie.

Większość wędrowców nosi lekkie aparaty, ja wzięłam swój zwykły fotograficzny sprzęt, czyli około 2,5 kg. Mam nadzieję, że to ma sens, to znaczy miałam ją wyjeżdżając z Polski teraz wszystko czym żyliśmy przez lata wydaje mi się dość abstrakcyjne.

Czuję się dziwnie wyruszając na szlak kiedy wali się świat. Z drugiej strony wędrówka to modlitwa. Więc każdy mój krok będzie prośbą o Pokój. Nie będę pisać relacji na bieżąco, na świecie dzieją się znacznie ważniejsze rzeczy. Trzymajcie się! Oby wygrało Dobro, a zło wróciło na swoje miejsce -do piekła.

Grafiki pochodzą z oficjalnej strony szlaku. Są tam też dokładne opisy i zdjęcia.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz37, koniec

Finisterre

Po jedzeniu poczułam się silniejsza. Zwiedziłam kościół, mijałam dzikie, postrzępione zatoczki. Wypatrywałam wody (zgadzała się z mapą), podziwiałam nieliczne skromne domki i nieskromnie wielkie kempingowce poustawiane bezczelnie na punktach widokowych, tak, że wchodziły mi w każdy kadr i zasłaniały rozstaje. Ich właściciele dziwili się po co przeciskam się do poustawianych przy szlaku map i po co czytam zamieszczone na nich historie. Potem czytałam już chyba z uporu. Jedną poświęcono miejscu gdzie kiedyś zatonął brytyjski statek. Para Szwajcarów w samochodzie, który z daleka wzięłam za spory dom nawet nie drgnęła kiedy się o nich musiałam otrzeć, żeby się do niej dostać. Z nogami wywieszonymi z balkonu (mieli składany balkon!) bez masek patrzyli na mnie z góry jak na robaka. Bezdomna z teleobiektywem…hmm.

Słońce zaszło za latanią na cyplu. Nad oceanem perliła się wieczorna mgła. Szlak znów wydostał się z piaszczystych dróg. Szłam szybko, jak najdalej od ludzi wystraszona, bo wszystko było pozarastane, wrzosowiska pełne kolcolistów i jeżyn, skaliste, nierówne. Miejsce, gdzie na mapie zaznaczono schron okazało się skrzyżowaniem ścieżek, minęłam je rozpędzona, ale wróciłam. Ściemniało się, wiedziałam, że nigdzie nie będzie lepiej… Powolutku obeszłam chaszcze, z klifu zbiegała wąziutka ścieżka. Na skraju plaży- półkulistej kamienistej zatoczki falowała łąka. Znalazłam fragment zarośnięty czymś podobnym do komonicy, miękkim i elastycznym, wiedziałam, że namiot tego nie zniszczy. Nie w jedną noc. Nad wodą ciemniał rozmyty ślad po ognisku i resztka czegoś co mogło być kiedyś szałasem, zabranym i rozsypanym przez fale.

Nocą na przeciwległym brzegu zatoki świeciła Muxia, za mną latarnia, którą widziałam wieczorem. Rano znalazłam źródło.

Camarinas wydawało się senne. Odpływ odsłonił piaszczyste dno pokryte ściekowymi czy burzowymi rurami. Pachniało wodorostami, rybami. Znalazłam sklep, wypiłam kawę. Lepsza byłaby herbata, ale nigdzie jej tu nie widziałam, pewnie trzeba było poprosić.

Od Muxii dzieliły mnie dwie głębokie zatoki. Szlak obchodził je brzegiem morza, czasem lasami, czasem po skałach i plażach. Jedną okrążyłam podczas odpływu, po odsłoniętym na ogromnym obszarze dnie uwijali się ludzie z koszami i czaple. Kiedy maszerowałam przeciwległym brzegiem zatoka była już cała zalana i nawet by mi nie przyszło do głowy jaka jest płytka. Znów czułam się bardzo słaba. Posiadywałam, na opuszczonym miejscu biwakowym ugotowałam sobie trochę mięty, rosła wszędzie. W barze kupiłam banana. Jedzenie, które ze sobą niosłam wydawało mi się obrzydliwe, zbyt tłuste zbyt kaloryczne zbyt ciężkie. Nie wiedziałam czy nie mam siły, bo nie jem czy może przypadkiem jest odwrotnie, więc mijając śliczną wieś w końcu zatoki- A Ponte a Porto przeczekałam w restauracji przelotny deszcz i zamówiłam talerz omułków na parze. Pomogły.

Udało mi się dojść prawie do Muxii i gdybym się uparła pewnie znalazłabym tam jakieś albergue, ale się nie upierałam. Szlak biegł wzdłuż rzeczki, stały nad nią kamienne młyny, pootwierane jak wcześniej w Verdes. Zajrzałam do każdego, rzeka wsiąkała w wał piachu tuż przed plażą, bardzo szeroką w czasie odpływu. Przysiadłam poczekałam aż zajdzie słońce i wróciłam. Materac zmieścił się koło młyńskiego koła, drzwi dały się zamknąć od wewnątrz i jedyne co mi przeszkadzało to huk bystrza.

Kiedy dotarłam do Muxii apteka była jeszcze zamknięta, więc poczekałam. Chciałam kupić nifuroksazyd, ale dostałam tylko sybiotic i loperamid. To nie pomogło. Wlokłam się wspaniale pięknym wybrzeżem, przez chaszcze już troszkę jesienne, gąszcze owocujących fig, kępy głogów. Wszystko wydawało mi się obojętne. Deszcz, który na chwilę zajął Muxię, linia brzegu poszarpana i piękna, wspaniały dziki fragment ścieżki prowadzący do rozstajów u podstawy półwyspu Turinian. Zastanawiałam się nawet czy chcę tam iść, ale miałam wrażenie, że powinnam. Turinian (nie Finisterre) jest najbardziej zachodnim punktem Hiszpanii. Skoro (kiedyś, wydawało mi się, że to było już dawno temu) skoro kiedyś wyszłam z najbardziej wschodniego punktu (Cap de Cresu) to co mi szkodziło dowlec się też na zachodni? Zresztą tak też biegł szlak, robił tam pętlę. To nie było bardzo daleko, najwyżej z 5 km. Usiadłam, zrobiłam szybkie pamiątkowe zdjęcie przy latarni i zawróciłam, bo bardzo tam wiało. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Na falach bujała się rybacka łódź. Wcześniej myślałam, że powinnam czuć radość z osiągnięcia celu, ale to też było mi obojętne.

Wracałam już. Szlak przestał być moją przyszłością, moim przeznaczeniem. Zostawał za mną i nie wiedziałam jeszcze co z nim zrobię. Przez dziurę, która mi się wytarła w bucie wpadł kamyk i nie chciało mi się stawać i go wyciągać. Słońce ściemniało do pomarańczu, po krawędzi klifu jechał traktor. Kobieta i mężczyzna ustawiali poidło dla krów, widziałam z daleka wieś z dróżkami wydeptanymi przez zwierzęta, w eukaliptusach nie było gdzie przenocować, nie miałam dobrej czystej wody, więc szłam z nadzieją, że coś znajdę dalej. W zatoczce kilka kilometrów przed Lires był bar dla surferów. Odważyłam się tam spytać o nocleg. Musiałam wyglądać nieszczególnie, bo zgodzili się wynająć pokój, w malutkim domku na plaży. Przespałam w nim 11 godzin, wypiłam kilka litrów rumianku w małych porcjach. Koło południa nadal nie pojawił się nikt z obsługi. Nie wiedziałam jak mam oddać klucz, więc zawiesiłam go na klamce baru. Gdybym poczekała jeszcze moment nie zdążyłabym już na Koniec Ziemi. Z Lires do Finisterre biegną dwa szlaki. Długi i trudny – mój Camino los Fares i łatwa pielgrzymkowa droga z Muxi. Czułam się źle porzucając zielone stópki dla betonowych słupków camino. Asfalt śmierdział, morza nie było już wcale widać. Wsie, lasy, trochę wspaniałych spichrzy, i wielkie, rozciągnięte wzdłuż szosy Finisterre. Miałam siłę tylko cyknąć napis telefonem. Znalazłam hostel, położyłam się od razu do łóżka i ledwo się zwlokłam przed świtem na autobus. Miałam zaledwie godzinę w Santiago. Tłum przepchnął mnie przed grobem św Jakuba tak szybko, że nie zdążyłam pomyśleć. Katedra była zamknięta. Plac wypełniała kolejka pielgrzymów ustawianych precyzyjnym sznurem, każdy w masce. Czekali na południową mszę i jakaś wzruszona tą chwilą dziewczyna zamieniła ze mną ze dwa słowa.

Kiedy samolot oderwał się od ziemi pojawiła się linia wybrzeża i kominy spalarni śmieci w Cerceda. Potem mgła, która czasem się przedzierała i mogłam rozpoznać miejsca, którymi szłam. Rzeki, zatoki. Miasta. Wiatraki gdzie biwakowałam, Pireneje były zachmurzone. Półprzytomna przesiadłam się w Barcelonie, z Berlina odebrał mnie mąż. Nifuroksazyd, który znalazłam w domu był przeterminowany, ale była noc i nie chciało mi się gnać do apteki. Dwie żółte tabletki wystarczyły żebym znów poczuła się sobą. Nie wiedziałam czy ten smętny koniec, te mętne ledwo przeżyte ostatnie dni były karą za coś, co przegapiłam, czy nagrodą ułatwiającą powrót do domu? Nie potrafię utrzymać trwałej równowagi, balansuję, muszę się starać i i tak przeginam to w tę, to w drugą stronę, więc nie dziwiła mnie interwencja Losu. Pewnie miał powód.

Długo nie umiałam nic zrobić z materiałem uzbieranym tego lata. Zdjęcia, wspomnienia, to wszystko wydawało mi się zbyt żywe. I zbyt błahe dla postronnego widza. Nadal nie wiem co powinnam, co warto, ale przysiadłam i opisałam, póki pamiętam. Może kiedyś uda mi się to złożyć w całość…

Bo przecież nie powiedziałam Wam wszystkiego.

Share
Translate »