Arizona Trail cz16 San Francisco Peaks

O świcie na rzeczce, którą akurat mijałam usiadła czapla i chociaż trochę się tam pokręciłam (na drugim brzegu były rysunki naskalne) ptak wcale na mnie nie zwracał uwagi. Przy moście stała tablica, że woda się nie nadaje do picia… jakby jakakolwiek wcześniej się nadawała. Zanim przekroczyłam szosę znalazłam porzucone śmierci, porozwiewane wiatrem i zabrałam duży foliowy wór. Zapowiadano deszcz, a nie byłam na to przygotowana. To były przedmieścia Flagstaff, ale po obu stronach drogi rósł las. Milę w stronę miasta powinien być nie najgorszy sklep, niestety otwarty dopiero za półtorej godziny. Milę na wschód (i można tam było pójść szlakiem) słaby otwierany za 15 minut. Nie chciało mi się czekać na ten lepszy więc zrobiłam zakupy w Dolar General. Znałam ich asortyment, szybko znalazłam „minutowy ryż” który był miękki już po 5 minutach i składał się tylko z samego ryżu (w przeciwieństwie do „ryżu instant” z innych sklepów gdzie lista składników wymagała dłuższego studiowania), owsiankę (z samego owsa), suche jak kamienie rodzynki (brzydkie i małe, ale co szkodzi) i sardynki polskiej produkcji raczej bez smaku, ale również bez żadnych dodatków. Po drugiej stronie szosy był Subway, zamówiłam sobie sałatkę i nawet mi nie było żal, że nie byłam w mieście. Baterię podładowałam w barze i tam też nabrałam sobie wody.

Szlak wiódł w stronę San Francisco Peaks, ładnie z dalekimi widokami na wulkany. Ścieżka wznosiła się i szybciej niż się spodziewałam weszła w śnieg rano jeszcze raczej twardy. Brnęłam przez wydeptane głęboko dziury, starym lasem i przez zrudziałe polany, czasem podmokłe. Biwakowałam wśród bardzo starych sosen, nabrałam wody w brunatnym stawie zmarszczonym wiatrem i przez to mętnym. Tutaj nie było już żadnych ludzi, w książce gości, która stała sobie samotnie w lesie tylko parę wpisów w tym roku.

Ze dwie mile dalej dołączył szlak biegnący z centrum Flagstaff. Znów szłam ciemnym lasem, skrajem urwiska, śniegiem. Według mapy w bok od szlaku był staw, inna możliwość żeby nabrać wody to restauracja na stoku narciarskim. Wiedziałam, że dotarcie tam zajmie więcej czasu (można było wcześniej pójść szosą i skrócić…), że pewnie nie będzie tam nic ciekawego, ale była niedziela i chciałam sobie zrobić przyjemność. Podejście strome, pogubiłam się w osikowych laskach, kiedy doczłapałam do wyciągów zmęczona i głodna minęła mnie Ceci wracała na szlak w podskokach i nawet miałam ochotę spytać jak tam Flagstaff, ale jakoś się nie zatrzymałyśmy. Restauracja okazała się barem, byłam jedynym klientem, ale zamówienie kazano mi złożyć przez Internet pomimo tego, że w okienku siedziały aż 2 osoby. Udało mi się zdobyć sałatkę bez dressingu i olej luzem żeby sobie ją polać. Nie byłam specjalnie zadowolona, ale cóż. Miłe restauracyjki na stokach nawet u nas w Europie nie są częste, mogłam się tego spodziewać.

Zeszłam, ponownie wbiłam się w śniegi i błocko, a niżej w wyrąb rozjechany ciężkimi maszynami gdzie kompletnie zgubił się szlak. Łaziłam z telefonem w dłoni i z trudem się stamtąd wydostałam. Kilka mil szłam drogą z pięknymi widokami na góry, skończył się śnieg (jedyne w miarę pewne źródło wody), i nawet zaczęło mnie to martwić, ale wyczytałam, że w bearboxie przy stawie leży 10 pełnych galonów. Już z daleka widziałam namiot, bardzo podobny do namiotu A. Cicho żeby nie budzić kogoś, kto może spał zajrzałam do metalowej skrzynki i znalazłam 10 galonowych butli, tylko pustych. Była też książka. Ostatnie wpisy to same żale: miała być woda, a nie ma wody- tak jakby ktoś był zobowiązany ją tu dostarczyć. Bo staw było oczywiście pusty, suchy jak pieprz. Suche też koryto rzeczki. Za to w lesie na zakręcie kanionu zachował się jeszcze stary śnieg. To mi wystarczyło. Topienie nie jest wielkim kłopotem jedyny problem, jeśli już- to czas. Gdybym miała wodę przeszłabym tego dnia jeszcze kilka mil, tak leżałam i patrzyłam na palnik. Namiot postawiłam kilkaset metrów od tej drugiej osoby. Nawet jej nie widziałam przez drzewa, ja też byłam dobrze schowana i pewnie z tego powodu nie wystraszyły się mnie jelenie. Krążyły wokół i wieczorem i rano, kilka grup minęłam jeszcze przed południem.

Chwilę potem wyszłam z lasu. Droga opadała i otworzył się widok na ogromny bezkresny płaskowyż. Wzmógł się wiatr, na horyzoncie widziałam tumany różowego kurzu, już rozumiałam dziwne, perliste światło poranka i wiedziałam, że paskudna prognoza pogody najwyraźniej chce się zrealizować. A zapowiedziano nam Armagedon, wiatr, deszcz czy śnieg i mróz:-10 stopni Celsjusza.

Szkoda, że trafia mi się to na płaskowyżu -myślałam pędząc z wichurą. Rzucało tak, że z trudem utrzymywałam kierunek, gdzieś tam złamał mi się koniec jednego z kijków, ale zauważyłam to dopiero kiedy szlak skręcił i nie szłam już z wiatrem. Złamana końcówka zaczęła się ślizgać i kilka razy się przewróciłam. Wcześniej szlak długo biegł drogą, ja jeszcze dłużej, bo nie zauważyłam skrętu. Powrót był oczywiście strasznie trudny, na wprost mnie pędziły tumany kurzu. Cieszyłam się, że zanim wiatr tak się rozpędził zdążyłam zboczyć i wdrapać się do zbiornika z czystą wodą, miałam zapas, mogłam wytrzymać aż się poprawi, zjadłam, ubrałam się odpowiednio, musiałam tylko znaleźć bezpieczne miejsce na noc. Długo nie było nic. Ani uskoku terenu, ani solidnego krzaka. Minęłam linię z prądem, byłam już za samotną górą, którą podziwiałam od rana. I trafiło się kilka gęstych jałowców. Była jeszcze z godzina do zmroku, pomimo tego długo się nie zastanawiałam. Wcisnęłam namiot w krzak, zamocowałam linki do gałęzi, do ziemi… najlepiej jak umiałam. Wieczór był kolorowy, piękny. Poranek biały. Śniegu malutko, nawet poczułam się oszukana (bo przecież byłby piękny na zdjęciach). Wiatr słabł. Jeszcze trudno było iść mu na przeciw (a musiałam żeby dojść do wodopoju), ale czuło się, że się szybko poprawi. Woda pochodziła ze zbiornika na deszcz przeznaczonego dla dzikich zwierząt. Ogrodzenie obrosły kłęby suchych badyli naniesione przez wczorajszy wiatr, kamera była uszkodzona, w betonowym basenie moczyła się czaszka konia lub krowy i dopiero kiedy odchodziłam z pełnymi butelkami zauważyłam, że wyżej jest drugi zbiornik. Nie chciało mi się wracać i wylewać…

Do popołudnia szłam przez monotonny płaskowyż. Kolory przyblakły, dalekie widoki przesłaniała półprzezroczysta mgła. Niebieski ptak wydawał się w tym krajobrazie tak jaskrawy, że przyczaiłam się i go sfotografowałam. Koło czwartej wiatr osłabł, a ja weszłam w rzadki iglasty las.

Za zakrętem natknęłam się na parę idącą z przeciwka. Byłam tym tak zdziwiona, że minęłam mężczyznę i tylko skinęłam głową. Przy kobiecie coś mnie zastanowiło. I nagle stanęłyśmy obie jak wryte… Sandra? -Kasia? To byli Belgowie, z którymi wyruszyłam z Meksyku 3 marca, a potem wdrapywaliśmy się razem do Mount Lemmon. Półtora miesiąca na szlaku i nocna zawierucha nieco ich zmaltretowały. -Ależ masz brodę!- wykrzyknęłam w stronę JJ, który wracał. -Ile ty masz na sobie kapturów! Jak miałem zauważyć, że to ty- śmiał się on. – Nie marzniesz? -wyrwało mi się w stronę Sandry, bo była w krótkiej spódniczce- Co wy tu właściwie robicie?

Okazało się, że szli zbyt wolno żeby zdążyć przejść cały szlak. Postanowili zobaczyć co najciekawsze i z Pine podjechali do Wielkiego Kanionu. Teraz wędrowali do Flagstaff żeby ostatecznie wrócić do Europy. -Myśleliśmy, że to dobry pomysł, możemy się teraz z każdym pożegnać. I faktycznie było mi bardzo miło ich spotkać. Przynieśli też wiadomości o innych. Dzień wcześniej wędrowali Kanadyjczycy, kilka mil przede mną szła Ceci. Belgowie potracili wszystkie mapy. Telefon Sandry nie chciał działać, JJ nie widział lokalizacji, więc opisałam im co bardziej mylne miejsca. Nie martwili się, bo nadal było widać piękne, znów świeżo ośnieżone Szczyty Świętego Franciszka a pod linią energetyczną (gdzie nocowałam) była sieć. Stąd wiedziałam, że -10 jeszcze się nam nie upiekło. Miało być tej nocy, nad ranem.

Share

Arizona Trail cz15 Flagstaff

Szlak biegł monotonnie lasem i po podmokłych polanach, miejscami pojawiały się już wiosenne kwiaty, ale były też płaty śniegu. Na opuszczonym na zimę kempingu ponownie spotkałam JR, niestety wodę zakręcono. Nie zmartwiłam się bardzo, na mapie przede mną były aż trzy stawki, niestety z żadnego nie miałam ochoty pić. Rude, nieprzezroczyste, zapchałyby mi cały filtr. Minęłam dwa i czułam, że trzeci nie będzie lepszy, został mi tylko litr, marzyłam żeby cokolwiek znaleźć, trochę się już denerwowałam, powinnam była zabrać większy zapas. Mijałam koryta rzeczek, wszystkie suche. I niespodziewanie w trawie zobaczyłam kolorowy śmieć. Jaskrawo różowy, jedyny od dziesiątków mil. Pomyślałam, że koniecznie trzeba go zabrać, weszłam w krzaki, szarpnęłam- był ciężki! Duży dziurawy balon w kształcie serca do połowy wypełniony deszczówkę. Trochę się rozchlapało, większość przelałam do butelki. Nie wypiłam, ale poczułam się lepiej. Balon oczywiście sprasowałam i wcisnęłam do kieszonki na śmieci. Nie doszło do wypicia tej wody. Kilka mil dalej JR którego widziałam z daleka zamachał i wskazał dłonią w las. Sam nie stanął widać nadal miał co pić. To była czysta leśna rzeczka. Kiedy napełniałam butelki zasłuchana w świergot ptaków, ze stopami zanurzonymi w nurt dogoniła mnie grupa z Pine. -Ile robisz mil dziennie?- zagadnął Tramper- nie mam pojęcia- odpowiedziałam zgodnie z prawdą, od dawna już tego nie sprawdzałam- ale chyba tyle co ty, skoro się tak regularnie spotykamy… Nie miałam zamiaru go obrazić, ale najwyraźniej to właśnie się stało. W każdym razie dał mi spokój.

Pod wieczór, za asfaltem prowadzącym do Mormon Lake dotarłam do kolejnego wielkiego stawu, w zasadzie rozlewisk czy bagien. W wodzie taplały się kaczki i gęsi, nigdzie nie widziałam namiotów i pomyślałam nawet, że inni poszli szosą. Nie chcąc znów straszyć zwierzyny wybrałam miejsce nad ostatnim jeziorkiem na suchej grobli, obok krzyża upamiętniającego kogoś kto zmarł w 2017 roku. Pomnik był zespawany z samych podków.

Po drodze do Mormon Lake kilka razy zbłądziłam, ścieżka była ledwo widoczna, las przecinały gruntowe drogi. Zrobiłam nimi kilka niechcianych zygzaków zanim ostatecznie znalazłam szlak. Biegł stokiem, do wsi trzeba było zboczyć 1,5 mili, ścieżka opadała zaśnieżoną dolinką wśród osik jeszcze uśpionych na zimę. Miałam nadzieję na zakupy. Powinnam wysłać tu sobie paczkę, ale na mapie był sklep i myślałam, że to wystarczy. Kiedy przechodziłam przez szosę od stolika na kempingu zamachał do mnie JR. Byli tam wszyscy, odmachnęłam że najpierw zajrzę do sklepu i kiedy wróciłam zastałam już tylko JR i Chłopaka z kamerą. Rozpakowywał paczkę, w której był między innymi nowy filtr. Stary się zapchał. Chwilę pogadaliśmy o obiektywach i zdjęciach.

-Kasia to zdrobnienie od Katarzyna?- spytał JR- ktoś mi powiedział jak byłem ostatnio w domu. Przytaknęłam. Tak często się spotykaliśmy i tak mało wymieniliśmy słow. JR był niepozorny, szczupły, rudawy z jasnymi oczami zmrużonymi od silnego słońca. Lubiłam sobie koło niego posiedzieć w ciszy. Lubiłam sposób w jaki dyskretnie sprawdzał czy wszystko ok nie narzucając się i nie udzielając rad. I to, że słuchał i wystarczyło raz coś powiedzieć. Pamiętał to. – Dałbym ci- powiedział teraz jakby znał moje myśli- pobiegłam za jego wzrokiem, na stole stał sześciopak piwa. -Poczęstowałbym cię, ale dostaniesz wysypki, to tanie piwo, byle co.

Kiedy odszedł żałowałam, że nie zrobiłam mu dobrego zdjęcia. Tylko jedno na samym początku szlaku- tatuaż na łydkach. Wiedzieliśmy, że już się nie zobaczymy, był bardzo szybki, ja miałam jeszcze zamiar wziąć prysznic, poza tym planowałam iść wokół Flagstaff, a on skrótem przez centrum miasta, jak inni.

W kwestii prysznicu udało mi się lepiej niż zakupami. Potrzebne były drobne, za 4 dolary woda lała się chyba z 10 minut. W łazience było bardzo gorąco, grzały kaloryfery i wszystko co uprałam lub miałam mokre wyschło.

Z jedzeniem kiepsko. W sklepiku nie było ani owsianki, ani ryżu, ani orzechów niewymieszanych z czymś sztucznym. Kilka jabłek, ze dwie pomarańcze, jeden jogurt, 3 jajka ugotowane na twardo. Miód i skrobia do zagęszczania sosów (ziemniaczana). Kupiłam ją z nadzieją, że zrobię kisiel (z miodem), i ewentualnie dodam do zupy, i z przyjemnością się jej pozbyłam za kilka dni, kiedy udało się zdobyć coś lepszego. Kisiel wychodził mdły, a zupa z mąką była bez smaku.

Za Mormon Lake, które tak naprawdę nie jest jeziorem tylko zarośniętym trzcinami wielkim bagnem (widać je było z góry kiedy się znów wdrapałam na szlak) szłam mieszanymi lasami, dzikimi i połamanymi przez wiatry, wysoko po zboczach samotnej góry. Niżej przecięłam resztki torowisk, jak wyczytałam pozostałości kolei z czasów Dzikiego Zachodu. Noc była mroźna, w cieniu długo utrzymał się szron, jeszcze przed południem trafiłam na lód w bagiennej rzeczce, gdzie zboczyłam żeby nabrać wody. W tym czasie szlakiem przebiegła Ceci. Nie zauważyła mnie. Było już blisko do Flagstaff myślałam, że spieszy się żeby tam dojść na noc ,więc nie wołałam.

Teren stał się bardziej otwarty. Coraz częściej pojawiał się widok na San Francisco Peaks, wiało i było bardzo przyjemnie. Leśne polany przeszły w rozległe połoniny, więc szłam po płaskim pod wspaniale błękitnym niebem pośród pojedynczych powykręcanych i poschniętych drzew. Ze skraju płaskowyżu widziałam szeroką lesistą dolinę, zalaną błotnistym jeziorem, na wprost mnie rosły piękne białe szczyty.

Według mapy powinnam minąć ciąg jezior, były rezerwatem przyrody, ale wszystkie oprócz jednego były suche, w tym jednym gdzie z trudem dostałam się do resztki wody- kałuży otoczonej wałem błękitnego błota- wypełniłam wprawdzie wszystkie butelki, ale i tak za mało. Był jeszcze ostatni staw, rudy, mętny zbiornik dla krów… nie wiem czemu go beztrosko minęłam. Schodziłam w stronę Walnut Canion i oczami duszy widziałam już rwącą rzekę.

Kiedy zorientowałam się, że będzie sucha (wyczytałam to w komentarzach w nawigacji) byłam już zbyt nisko żeby wracać, więc zagłębiałam się w dopływ Walnut (też suchy), otoczony wspaniałymi skałami. Na skrzyżowaniu szlaków, gdzie odbija skrót do Flagstaff stał namiot. Samotna, starsza kobieta (nie okazała się aż tak stara kiedy ją spotkałam ponownie, przed muzeum) pouczyła mnie, że trzeba nosić dużo wody, a palnik rozpalać na ścieżce, bo trawa sucha i łatwo o pożar. I jeszcze, że namioty tylko przed znakiem. Rozbiłam w takim razie przy samym znaku. W cieniu zachował się jeszcze płat śniegu. Od Pine niosłam dużą butlę z gazem (500g) więc nie było problemu żeby natopić.

Zrobiłam też zapas na rano. I zużyłam go po kilkunastu minutach podejścia. Najpierw poczułam swąd, potem zobaczyłam czarną wypaloną plamę, z której unosił się jeszcze dym. Bałam się trochę o podeszwy butów, musiałam wejść głęboko w pogorzelisko, ale pożar to pożar, trzeba zgasić. Kijkami rozgrzebałam kupkę drewna, co jeszcze się tliła, poczekałam i dla pewności wylałam na nią moją wodę.

Kolejna była dopiero w muzeum. Szlak biegł pięknie, wysoko ponad kanionem. Wychodziłam na wszystkie punkty widokowe, zaglądałam w zakamarki, podziwiałam liczne kwiaty, słuchałam ptaków. Koło południa zaczęli mnie mijać rowerzyści (cóż szlak był bardzo blisko miasta) i co jakiś czas, przy parkingach ludzie z psami. Nie było nikogo z naszych.

Wejście do muzeum kosztowało 15 dolarów. Nie żałowałam. W chłodnym, nowoczesnym budynku była pitna woda (od wejścia zachęcano żeby sobie jej nie żałować), duża łazienka, gdzie umyłam sobie dyskretnie włosy. Schnąc obejrzałam ekspozycję i film. Opowiadał o plemionach, które mieszkały w Walnut Canion zimą, a wracały na wietrzny płaskowyż latem, kiedy tu robiło się zbyt gorąco. Na skalnych półkach uprawiano kukurydzę i juki, trzymano zwierzęta. To było bezpieczne, łatwe do obrony miejsce. Do dziś zachowały się tylko mieszkalne groty i resztki roślin, wszystko co było ruchome, co dało się wynieść rozkradziono w 19 wieku. Ludzie opuścili Walnut po wybuchu pobliskiego wulkanu w 14 wieku, prawdopodobnie z powodu zapylenia.

Do jaskiń prowadzi okrężny szlak, w muzeum można było zostawić plecak. Na odchodnym nabrałam dużo wody i kupiłam pyszną czekoladkę. Przy strażnikach, którzy wpuszczali samochody (i czasem kogoś takiego jak ja) stała kobieta, którą spotkałam wieczorem. – no widzisz, że wcale nie tylko ja!- dobiegła mnie rozmowa z kimś przy okienku- o tam idzie taka sama druga! Miała donośny głos i intonację jakby ciągle krzyczała może dlatego wczoraj wydało mi się, że mnie strofuje. Wędrowała Arizona Trail od 11 lutego, teraz musiała przeczekać weekend, bo do Flagstaff miała przyjść jej paczka. Zamierzała zabiwakować gdzieś przy muzeum. Ciekawa jestem kiedy skończyła szlak.

Ja do nocy doszłam prawie do drogi 66. Doszłabym gdyby nie zakaz biwakowania w przylegającym do szosy rezerwacie, gdzie zachowały się jeszcze petroglify. Zabiwakowałam w takim razie przed nimi. W lasku pełnym znudzonych kojotów.

Po drodze zrobiłam bajkowe zdjęcia kurzu rozświetlonego zachodem słońca. Wiedziałam co to (piaszczysta droga, jakieś roboty czy wysypisko, samochód…), a jednak było to tak piękne, że nie mogłam się powstrzymać od fotografowania.

Share
Translate »