po płaskim- czyli mój sierpień w mieście

Jak pewnie zauważyliście w sierpniu zawsze siedzę w biurze. Wszyscy inni są na wakacjach, ale ja chyba nawet wolę swój pozasezonowy wolny czas. Tak czy siak latem niewiele się dzieje, a mi oczywiście bardzo brakuje gór, a przede wszystkim chyba zmieniających się krajobrazów, bezludnych miejsc i ruchu.

Postanowiłam wczoraj zrobić eksperyment. Wzięłam aparat (cyfrowy, ale z moim ulubionym sprawdzonym w górach obiektywem), spakowałam plecak (malutki, ale zmieścił się polar, wieczorami już u nas zimno) i wyruszyłam z  psem na naszą ulubioną i niestety wielokrotnie już przechodzoną trasę. Byłam ciekawa czy uda nam się spojrzeć na nią świeżym okiem, tak jakbyśmy widziały ją pierwszy raz.

Żeby wyszło w pełni jak w górach całą tą trasę opiszę. Jeśli ktoś z Was przypadkiem mieszka blisko, to całkiem ciekawy spacer. Zwłaszcza latem, kiedy z powodu urlopów zainteresowanie naszą niewielką rzeczką bardzo spada.

Dąbie to peryferyjna szczecińska dzielnica. Niemalże koniec świata. W każdym razie kończy się tu kilka dróg, między innymi biegnąca z miasta ścieżka rowerowa. Trochę szkoda, bo tu dopiero zaczyna się najciekawsze. Ścieżka urywa się niespodziewanie na skrzyżowaniu Drogi Świętego Jakuba z opisaną w szwajcarskim przewodniku trasą rowerową na Mazury. Od tego miejsca (niedaleko jest pętla autobusowa) należy skręcić prosto w las (uprzednio przekraczając zmierzającą nad morze asfaltową szosę). Dalej lasem, prosto mniej więcej na południowy wschód. Nie da się zabłądzić.  Za torami trzeba skręcić w prawo i brnąc przez piękny biały piach (tu kiedyś kończył się Bałtyk) minąć drogę do Wielgowa.

Cały ten teren porasta suchy sosnowy las z płatami kserotermicznych muraw i kępami wrzosów. Bliżej szosy bujnie rozrósł się jakiś gatunek tawuły (wierzbolistna albo douglasa?). Pewnie uciekinier z zapomnianego już klombu, najprawdopodobniej posadzony jeszcze przez Niemców. Musi być bardzo odporny, bo rośnie i kwitnie w czystym piachu.

Za szosą brzegiem ozdobionego śnieguliczkami i jaśminem lasu dochodzi się do dzikiej plaży nad Płonią mijając po drodze nowe drewniane piknikowe altanki.

Dalej w dół rzeki. Chaszcze, nawłocie, rzadki las, ogólnie gęsto bezludnie i dziko. Pachnie mięta, kwitną niezapomniajki. Sporadycznie trafiaja się pokrzywy.

Trzeba przejść przez kolejowy most (uwaga na dziki, kiedyś mnie stąd wygnały). Potem wzdłuż działek, cały czas mniej lub bardziej ubitym brzegiem Płoni.

W niedzielne popołudnie w okolicy ogródków kręciły się stadka kaczek, być może spodziewając się karmienia.

Za kolejnym mostkiem kolejna plaża. Tym razem weszłam do wody razem z psem. Rzeka ma tu piękne piaszczyste dno, troszkę dalej zarośnięte bujną roślinnością.

Dalej po prawej nieco na górce okazała piaszczysta wydma- plac zabaw, plaża, piaskownica, teraz wyludniona. Z tyłu ktoś zrobił ciekawy skalny ogródek. Po lewej na drugim brzegu mieszka Pan Bezdomny.

Nie wiem czemu w weekendy zawsze suszy pranie. Widujemy go czasem w rzece jak w masce do nurkowania poławia skarby czymś w rodzaju sitka.

Kawałek dalej rzeka zbliża się do cywilizacji. Kolejny most nad sztucznym progiem to ulubione miejsce wędkarzy. Na wysokości dworca kolejowego, wciąż ukryta wśród wielkich drzew Płonia wpływa do starego parku, a ścieżka zamienia się w piękną alejkę.  Ławeczki, altanki i miejsca grilowe i tak aż do końca Dąbia.

Za drogą Płonia rozlewa się szerzej i zwalnia. Na brzegach cumują łodzie i małe kutry. Suszą się sieci.

Można tam kupić świeże ryby i wynająć jakiś pływający sprzet. Latają czaple siwe. Porcik wygląda bezludnie i sielsko. Sama byłam zaskoczona. Nie znałam tego miejsca.

Gruntowa droga omija ten zakątek i przez zarośla niecierpków

wchodzi w liściasty las ciągnący się aż do ujścia rzeki, bagnistego wąskiego cypla z dalekim widokiem na szczecinski port.

Zimą, kiedy nie ma rozbuchanych kwiatów, a błoto solidnie zamarza daje się tamtędy przejść aż na plażę nad Małym Dąbskim- eleganckie kąpielisko zakazujące wstępu psom.

Tym razem nikt nie pilnował. Doszłyśmy tam okrężną drogą (z powrotem do Dąbia, a potem ścieżką rowerową). Samba włączyła się w towarzyski mecz siatkówki, a ja bez statywu, więc na leżąco sfotografowałam z pomostu zachód słońca.

Zawsze jest piekny. W każdym razie zawsze, kiedy nie pada.

To jedna z rzeczy, które mnie bardzo zdziwiły w Szczecinie. Słońce codziennie zachodzi tu bajecznie kolorowo. Może dlatego, że nic nam go nie zasłania?

I to by było na tyle… Trudność trasy niewielka chyba hmm… T0 :) ( pokrzywy i trochę błota, dwa nasypy kolejowe i kopny piach). Czas- jakieś 3 godziny, zależnie od tego kto i jak długo się kąpie. Ja byłam zadowolona. A jak Wam się podoba?

 

 

 

Share

Alpy czerwiec/lipiec13 Cabana Viraysse- Bicacco Barenghi

Żeby przejść całą kupioną w Torre de Pelice mapę powinnismy iść konsekwentnie na północ. Najbardziej logiczną  drogą było przejście do Włoch przez Col de la Portiola. Moglibyśmy w ten sposób znów spać wygodnie w biwaku, a na dodatek doszlibyśmy w miejsce, w które nie udało się nam przejść z Col de Mary.

Poszliśmy prosto w górę, początkowo przez trawki, wyżej przez dobrze oznakowany szlak. Jedna odnoga wspinała się na Col de Sautron, a druga niemal niewidoczna, ale oznakowana na Col Portiolette.  Troszkę powyżej cabany spotkaliśmy dwójkę ludzi idących na Col Sautron.

My odbiliśmy w lewo na niemal niewidoczną dróżkę zmierzającą wprost do góry. W jakimś śniegowym płacie zgubiliśmy ścieżkę i wyszliśmy troszkę powyżej stawu Viraysse. Za nami słońce pięknie oświetlało Alpy Nadmorskie po drugiej stronie doliny Stura.

Poszliśmy prosto do góry i znów wyszliśmy na ledwo widoczną ścieżkę. Kilkanaście metrów poniżej przełęczy porzuciliśmy znakowany szlak i kierując się skąpo postawionymi kopczykami zaczęliśmy podchodzić na Col della Portiola.

Początkowo było łatwo, wyżej śnieg robił się coraz bardziej stromy. Na przełęczy wisiał pionowy nawis, który trzeba było obejść bokiem po kruchych skałkach zakrytych co i rusz  poodklejanymi płatami firnu. Też bardzo stromych.

Niezbyt wygodnie, bo wcześniej włożyliśmy raki, a pod samą granią nie było ich już jak zdjąć.

Z przełęczy był piękny, chociaż wąski widok, niestety szybko znikł. Nadleciały chmury i dolina przed nami z minuty na minutę coraz bardziej pogrążała się we mgle.

Zdążyliśmy tylko z grubsza wypatrzeć zejście, a potem zakopaliśmy się na wiele godzin w miękkim śniegu i gęstym mleku

Z przełęczy można zejść po prawej i po lewej stronie garbu. Wybraliśmy prawą. W efekcie długo błądziliśmy, zeszliśmy za nisko i w końcu całkiem straciliśmy nadzieję na odnalezienie drogi.

Sprawę jeszcze pogorszyło niezaznaczone na mapie jeziorko. Jakiś staw był wprawdzie na jednej z naszych map, ale chyba nie ten i nie tu… bo gdyby to ten, to gdzie my właściwie wyszliśmy?

Ostatecznie nie udało nam się rozwiązać tego problemu. Zrobiło się jeszcze ciemniej i jeszcze bardziej ponuro. Walcząc z deszczem i nasiąkłym, paskudnie się zarywającym śniegiem, prawie nie widząc się  nawzajem zeszliśmy za nisko, a potem niespodziewanie, kiedy już straciliśmy wszelką nadzieję wyszliśmy wprost na drogowskaz i wspinający się do biwaku  dobrze oznakowany szlak (biegnący z Chiappera).

Trzymaliśmy się go potem kurczowo, na szczęście w weekend ktoś tamtędy szedł. Niemal cała droga była jeszcze pod śniegiem i we mgle nie wypatrzylibyśmy znaków pojawiających się tylko na odkrytych kawałkach czyli co długi czas. O wiele lepiej było widać lekko kluczące dziurska po naszym poprzedniku.

W tych niezbyt ciekawych warunkach niespodziewanie szybko wyszliśmy wprost na niebieską kapsułę Bivacco Barenghi. Wewnątrz, co się nam prawie nie zdarza zastaliśmy dwójkę Włochów. Chyba im zakłóciliśmy popołudniowy spokój, jakoś tak natarczywie napomykali, że dalej jest schronisko, że kanapki, i że obsługa, ale byliśmy nieugięci. Po to obchodziłam w kółko Aquilles de Chambeyron, żeby je sobie pięknie sfotografować. W tej mgle nie było na to żadnych szans.

Wieczorem Włosi  już pogodzeni z sytuacją okazali się nadzwyczaj mili. Zjedli trochę naszych pokrzyw (też nie mieli jedzenia), opowiedzieli nam o mnóstwie swoich podróży i planów, i jeszcze trochę o swoim kajaku- dokładnie takim jak, ten którym przepłynął Atlantyk Polak Aleksander Doba (okazuje się, że niemal identyczne łódki są produkowane masowo- chyba w Szkocji i bardzo popularne. Na Morzu Śródziemnym nasi przygodni znajomi zrobili sobie z tejże łódki katamaran i włóczyli się nią tygodniami). Tak czy siak miło było po ich opowieściach o ich znajomych włoskich alpinistach przyznać się do znajomości z Olkiem. Taki drobny polski akcent :)

Rozwiało się na chwilkę dopiero wieczorem. Zrobiłam jedno zdjęcie, a potem znów wróciła mgła… —>

Share
Translate »