Alpy czerwiec-lipiec 13 Chiappera

<—Noc była zimna i wietrzna, ale zasłaniał nas dach. Nie padało, a pozostałe z poprzedniego dnia kałuże pozamarzały. Spaliśmy na 2300 m, więc nic dziwnego. Próba uprania skarpet w korycie z bieżącą wodą skończyła się zesztywnieniem rąk. Trudno je było potem rozgrzać. Na lewo od nas czyli w stronę wylotu doliny góry wydawały się nieciekawe. Zerodowane pagóry, pełne stromych kruszyzn, na dużych połaciach ogołocone z roślin. Poszliśmy w prawo w kierunku wysokich gór.

Można tak zejść do Chiappery interesującą, trawersującą dolinę trasą. Poczatkowo wdrapaliśmy się kawałek zakosami wojskowej drogi, cześciowo jeszcze zakrytej przez śnieg. Wychodzi się na trawiaste siodełko z  ładnym widokiem. Nie ma wyraźnego zejścia, ale można się zorientować gdzie iść.

Na kolejnej przełączce pojawia się ścieżka,

jeszcze dalej wychodzi się tuż obok pięknej i charakterystycznej skały piętrzącej się nad Chiapperą. Okolicę zamieszkują wielkie stada kozic.

Zostaje już tylko ostre zejście oznakowanym zygzakiem i długi trawers pięknie ukwieconego zbocza.

Sama miejscowość jest zaskakująco mała. Nie ma sklepu. Schronisko (i kemping) Campo Base jest jakieś pół godziny wyżej. Podeszliśmy tam drogą. Okazało się jednak, że doszliśmy za późno żeby zjeść, nic na sprzedaż tam nie ma i ogólnie z prowiantem jest krucho.

W końcu po usilnych prośbach dostaliśmy jakieś ciepłe jedzenie (kuchnia, jak się okazało była otwarta tylko do 3-ciej a mu przyszliśmy jakieś 5 po!). Pozwolono nam wziąć prysznic, wśród reklamówek i map znalazły się czekolady i sezamki, a przypadkowo spotkani Niemcy podarowali nam sporo swojego jedzenia. Schroniskowy pan dorzucił mi jeszcze sól. Wyjaśnił, że wolno im sprzedawać tylko chleb i miód (w solidnych szklanych słoikach), i że wszystko to wina przepisów.

Do sklepu (w Acceglio) było 8 km więc uznaliśmy, że to co mamy wystarczy i wystartowaliśmy w górę (ale na początku trochę w dół) do najniżej położonego z okolicznych biwaków (Bivacco Bonelli). Było po piątej i wyraźnie się chmurzyło, drogowskaz pokazywał 3,5 godziny.  Gdyby ktoś z Was miał ochotę powtórzyć tę trasę, warto trzymać się niebiesko czerwonych znaków SRC, inne są zagmatwane i pogubiliśmy się kilkukrotnie ostatecznie wdrapując się nad jeziorko Visaisa bez szlaku po obsuwających się piargach.

Dziwne, bo to fragment gta (wielkiego trawersu Alp). Różnorodnych znaków i drogowskazów jest mnóstwo. Nie ma jednak logiki i zgodności z mapą, więc efekt jest z lekka żałosny. Od drogi trawersującej stok oznakowanie się nieco poprawia, więc nie przeszkadzała nam nawet całkiem nieprzezroczysta mgła.

Widoczność pojawiała się tylko chwilowo i troszkę się martwiliśmy czy nie przegapimy schronu, ale jest tak położony, że chyba się nie da.

Mieliśmy szczęście. Chwilę przed zmrokiem chmura rozwiała się na tyle, że zdążyliśmy wypatrzyć drogę zanim się znów zamgliło. Nocą niebo było gwiaździste i czyste.

Domek okazał się prawdziwym rajem. Jest śliczny, drewniany, wyposażony w dosłownie wszystko, sztućce, oświetlenie, gaz, podwójne okna i drzwi, do tego bardzo piękny widok.

Ktoś zostawił  mnóstwo wojskowych konserw. Powymienialiśmy makaron od Niemców na przeterminowane francuskie puszki (niespodzianki), ułożyliśmy w szafce zapas chustek do nosa, których akurat mieliśmy nadmiar i wyspaliśmy się wygodnie na miękkich łóżkach z puszystymi kocami.

Rano przy lepszym oświetleniu wyczytaliśmy, że ten raj jest otwarty tylko zimą. Żeby się do niego dostać latem należy wziąć klucz od barmana, w którejś z miejscowości przy drodze… Opis brzmiał troszkę jak z powieści szpiegowskiej, a nam wydało się to zbyt skomplikowane żeby mogło działać. Trzeba by przecież potem wrócić, więc w praktyce Biwak Bonelli to schron wyłącznie zimowy. Był 29 czerwca, przeddzień weekendu, być może załapaliśmy się na ostatni nocleg przed latem. Fajnie, bo było lodowato zimno. Nocą jezioro pokrył gruby lód i do wody trzeba się było dokopywać czekanem.

Share

dwa światy

Chciałabym się zabrać za przerwaną relację, przygotowałam już nawet zdjęcia, ale jakoś mi to niechcący ucieka.  Z jednej strony pisząc o górach odzyskuję spokój. Fajnie jest na chwilę znów zanurzyć się w tamtym (dla mnie cudownym) świecie. Wciąż pamiętam nie tylko obrazy, ale i wywołujący ciarki wiatr, przesuwającą się przed oczami mgłę, zapach rozgrzanych słońcem kozich bobków, smak niedogotowanego ryżu. Dźwięk osuwającego się pod nogami piargu. Śnieg w butach…

Z drugiej strony czasem wydaje mi się, że pisząc tylko i wyłącznie o górach żyję w wyidealizowanym, równoległym świecie.  Może nie do końca dobrze robię tak bardzo odsuwając na margines ten świat?

Kilka ostatnich dni poświęciłam fotografowaniu Szczecina. Miasta gdzie mieszkam już od wielu lat, ale naprawdę nigdy go nie poznałam. Kiedy tu przyjechałam, tuż po studiach nie miałam na nic czasu, potem zajęły mnie ogród i góry. W efekcie tej niezamierzonej izolacji czuję się tak, jakbym mieszkała „nigdzie”. Rodzinna Warszawa też bardzo się już zmieniła i nie wywołuje żadnych sentymentów. Przypadkowy udział w maratonie przypomniał mi o innej niż góry przestrzeni. Na razie patrzę na miasto okiem obcego.  Być może narażam na ryzyko swój spokój, ale to fotografowanie też mnie wciąga.

Największa różnica w sposobie postrzegania miasta i gór polega chyba na tym, że gór nie oceniam. Akceptuję w całości zarówno to jakie są, jak i sposób w jaki mnie traktują.

W codzienności jest całkiem inaczej, ale jeszcze nie rozgryzłam z czego to wynika :)

Share
Translate »