Z Luchon do Luchon ( 10-cio dniowa pętelka w Pirenejach)

Nie pisałam od jakiegoś czasu. Nie miałam swojego komputera, a te z których zdarzało mi się korzystać nie miały polskich liter.
Miałam trochę spraw do załatwienia w Paryżu i przy okazji udało mi się wyrwać w Pireneje na 10 dni. Byłam w górach od 13-tego do 23-ciego czerwca. Noga nie była jeszcze do końca sprawna po gipsie, trochę się gorzej zginała, nadal puchła, więc zdecydowałam się na trasę która, sądząc z opisów i mapy nie powinna mi sprawiać żadnych większych problemów (przynajmniej teoretycznie).
Pojechałam z Paryża nocnym pociągiem z przesiadką w Tuluzie. Wyszłam z Luchon przed południem GR10  przez Superbagneres do Espingo.
Strasznie duże podejście w sumie chyba z 1800 metrów. Rano był upał, ale po południu zachmurzyło się  i zaczęło siąpić. Niestety Lac d’Oo schowało się we mgle i widziałam tylko, że jest. Szkoda,  bardzo chciałam je obejrzeć,  podobno jest  piękne. Do schroniska Espingo dowlekłam się już po zmroku, na szczęście mieli zapalone światło z daleka widoczne we mgle.
Cyrk Espingo  jest niesamowity. Przepiękne miejsce. Na  stronie Edka Krzyżaka (Moje Pireneje  http://www.edwardkrzyzak.pl ) jest sporo bardzo dobrych  zdjęć, w rzeczywistości wygląda to jeszcze lepiej.
Miałam zamiar przejść którąś z przełęczy d’Oo, Portillon d’ Oo albo Port d’ Oo (podobno łatwiejszy), ale i w schronisku Espingo i później w Portillon powiedziano mi, że przy tak głębokim i miękkim śniegu obie te przełęcze są niedostępne i niebezpieczne. Jest bardzo stromo i w razie upadku w żaden sposób  nie udałoby mi się zatrzymać ( zresztą czekana i tak nie miałam ). Poszłam przez Literolę.
Przed przełęczą zaczęła się (zwykła) wieczorna mgła i szłam na oślep w zupełnym mleku. Widoczność była niższa niż dwa metry. Na szczęście znałam tą drogę. Na samej przełęczy jest kamienny garb, więc widziałam ciemniejszą plamę. Na  grani dostałam SMS od Edka i  z mgły niespodziewanie wynurzył się jakiś Hiszpan, pytając czy mam sieć :) Zabawna historia, bo gdyby nie dźwięk telefonu chyba by mnie nie zauważył :). W górach nie było jeszcze ludzi, przez cały dzień nikogo nie spotkałam, na pewno nie spodziewałam się kogokolwiek na Col de Literola we mgle.
Dzięki temu niespodziewanemu zdarzeniu udało mi się szybko znaleźć jedyne możliwe zejście – na samym końcu kamiennego garba po lewej, z prawej i na wprost  jest tam zupełnie pionowo. Zeszłam po śladzie i odbiłam (w mleko) w prawo, bo Hiszpan z kolegą, którego nie widziałam, być może był dalej niż dwa metry ode mnie, zeszli z Pico Rabada przechodząc z Maupas tak jak ja dwa lata temu (też nie przez przełęcz Crablioules -jak na mapie- tylko przez szczyt, widocznie na mapach jest błąd)
Na końcu jeziora trochę się rozwidniło i udało mi się znaleźć ścieżkę schodzącą w dolinę Literola. Wiedziałam, że jest tam cabana, namiotu nie miałam, a było już za późno na szukanie we mgle drogi do schroniska Estos.
Literola to piękna dzika dolina, zejście przy śniegu jest dość stresujące. Trzeba  długo iść stromym płatem firnu, (potrzebne są raki) nachylenie około 50 stopni, czasem chyba i więcej, ale na szczęście tym razem śnieg stabilny i twardy. Schodziłam bokiem, strasznie powoli, na dole wystawało sporo kamieni, a chciałam być bardziej rozsądna niż zimą…. do tego nie miałam czekana :)
Cabana Literola jest malutka. Mieszczą się tam dwie osoby. Ku mojemu zaskoczeniu okazała się zajęta.  Spało tam już dwóch Francuzów. Przesunęli się do mniejszej „sypialnej” salki  i jakoś też się wcisnęłam. Prawie w przedsionku. Nocą padało. Rano przeszłam przez niską, trawiastą grań (poniżej cabana Literola jest strzałka na Cuello de Estos, ale na mapie droga idzie wyżej niż kopczyki). Było mi wszystko jedno, więc poszłam według kopczyków. Z drugiej strony grani oznakowania już nie było i dość długo łaziłam po łąkach poprzecinanych urwistymi korytami strumieniami, zanim znalazłam zejście w kierunku drogi w dolinie Estos. Plusem tego przejścia był przepiękny widok na masyw Posets i długa, miła wędrówka wśród kwiatów.
Koło drugiej minęłam schronisko Estos i w deszczu przeszłam GR11 przez Puerto de Gistain. Spałam w cabanie Anes Cruzes, gdzie o dziwo, bo nigdy mi się to wcześniej nie zdarzało znów spotkałam 4 chłopaków. Idących GR11 Hiszpanów. Całkiem miłych.
Rano poszłam przez Collado de Senal de Biados i wyszłam na Port Madera, ale niestety nie udało mi się zejść do doliny Rioumajou. Strasznie strome osypisko, ścieżki wcale nie było widać, kopczyki wyprowadzały na eksponowane zbocze i znikały, padało i znów wlazła na mnie chmura. Najprawdopodobniej pomyliłam drogę. Przeszłam kawałek trawersu i nie umiałam nawet na tej stromiźnie zawrócić. Niczego się nie było można przytrzymać, tylko luźny, prawie pionowy piarg, mokro, mgła,… ohyda. Zawróciłam przy pierwszym solidnym kamieniu i niestety okazało się, że moja niedawno złamana kostka nie może się pewnie ustawić na tak nachylonym zboczu. Była w takiej samej pozycji jak wtedy kiedy się złamała. Przestraszyłam się. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek aż tak bardzo się bała. To nie to samo co walka z zewnętrznymi przeciwnościami. Nie słuchała mnie moja własna noga!
Okropne uczucie. Doszłam oczywiście do przełęczy, musiałam, ale bardzo nadwyrężyłam kostkę i potem już do końca wyjazdu była gorąca i spuchnięta jak bania.
Zeszłam na noc do Tabernes. Fajne schronisko. Pamiętałam, że są tam dwa spleśniałe materace, w tych warunkach ogromny luksus. Padłam i natychmiast zasnęłam, ale o drugiej w nocy przyjechała jakaś banda zdobywców Bachimali i nie udało mi się już pospać. Okropni byli. To wada schronów, do których jest dojazd samochodem. Przyciągają przeróżnych ludzi.
Rano spróbowałam przejść do Rioumajou inną drogą,  na mapie jest ścieżka na Puerto de Plan. Niewidoczna, ale co jakiś czas żółto oznakowana. Chyba mało używana . Bardzo przyjemna, jest z niej piękny widok na Punta Suelza. Można było chyba od razu iść granią od ścieżki na Puerto Madera, a w każdym razie na pewno od Sierra de Picarcela na którą można by wyjść  ścieżką wychodzącą  ostro w górę bezpośrednio nad Tabernes. Może na przyszły raz tak zrobię.
Przez grań przelewała się jakaś mgiełka, ale dopiero kiedy wywlokłam się wysoko odkryłam, że to lodowata, francuska chmura. We Francji padało i wiał huraganowy wiatr. Zupełnie się tego nie czuło niżej. W Hiszpanii było słonecznie i ciepło, na samej grani wichura niemal wywracała.
Nie zeszłam do Rioumajou, nie odważyłam się też we mgle trawersować do Col Ordizeto.  Po francuskiej stronie jest taki skrót. Nie wiem czy oznakowany. Pomyślałam, że uda mi się znaleźć jakieś przejście po stronie hiszpańskiej, do Tres Bogas albo chociaż na przełęcz poniżej, ale niestety tam się nie da przejść. Trzeba zejść na sam dół do biegnącego doliną szlaku. Można albo korytem strumienia po prawej stronie doliny (raczej nie na sucho, strumień być może wysycha latem, teraz był wezbrany po deszczach i wciąż zasilany z topniejącego śniegu). Przy strumieniu był jeden kopczyk, zeszłam kawałek i dalej już nie schodziłam. Nie chciałam się moczyć. Mgła spływała coraz niżej, wiało i zrobiło się bardzo zimno. Zeszłam skrajem urwiska po lewej stronie doliny. Nie jest trudno, ale dość ciężko się połapać gdzie iść. Nie ma żadnego śladu. Do pokonania jest kilka urwistych progów, których z góry wcale nie widać. Długo kluczyłam wśród trawiastych balkonów z  niesamowitym widokiem na przelewającą się przez grań mgłę.  Na niższych zboczach kwitły pola rododendronów, w tyle za mną pokazała się Bachimala na tle czystego błękitnego nieba. Piękne miejsce.
Spałam w Ordizeto. Wygodne, bezpłatne schronisko z kuchnią, stołami i stryszkiem pełnym nowych materacy. Super. Nie byłam tam wcześniej. Widoki też ładne, ale zobaczyłam je dopiero rano, bo wieczorem wszystko zasłaniała  mgła.
Po wyjęciu z buta noga natychmiast mi spuchła tak, że rano już nic mi się nie udało założyć. Paski do sandałów były za krótkie- nie dopięły się. Poratowali mnie Hiszpanie, którzy wjechali nad Ordiseto samochodem. Bardzo byli mili, chociaż  mogliśmy pogadać tylko na migi. Wieczorem nakarmili mnie mnóstwem dobrych rzeczy. Mi zostały już tylko rodzynki i ser.
Żeby móc założyć but wyciągnęłam z niego wkładkę i jęzor (to były zimowe buty). Nie pomagało, więc zaczęłam brać lekarstwa, które dostałam po poprzednim wypadku, były na opuchliznę. Nie poczytałam niestety jak działają. W Bielskie odpoczęłam chwilkę, zjadłam, zrobiłam zakupy i poszłam na mszę. Udało mi się też kupić filmy i naładować telefon.  Po południu ruszyłam na przełęcz Cruz del Guardia. Ładna leśna droga z widokiem na całą dolinę Pineta, widać nawet Balcon Pineta i Monte Perdido. Na szczęście idzie się w cieniu. Był upał. Tym razem nie zachmurzyło się aż do wieczora. Kilkaset metrów za przełęczą jest schron. Niestety nie ma w nim wody i trzeba wrócić kilkadziesiąt metrów za grań do malutkiego, błotnistego źródełka. Nie wiem czy przypadkiem nie wysycha latem. Doszłam na przełęcz już o zmroku. Pięknie wyglądała sylwetka  Monte Perdido na tle zachodzącego słońca. Ze schronu był fantastyczny widok na masyw Cotiella.
Spałam w łóżku, bardzo wygodnie, to fajny czyściutki schron.
Lekarstwa pomagały trochę, ale pozbawiony wkładek but odparzył stopę. Wyrosły mi paskudne bąble i pokrzywka w miejscach gdzie wilgotna skóra buta dotykała stopy. Pewnie alergia. Chcąc się ratować do pozostałych lekarstw dołożyłam jeszcze wapno.
Cały dzień schodziłam w pełnym słońcu mając wprost Cotiellę. Zejście zawsze jest dla mnie gorsze niż wejście. GR 19.1 łazi w kółko po pięknych łąkach i opuszczonych wioseczkach, trzymając się kilkusetletnich kamiennych dróżek. Straszny był upał, a ja niemądrze przez kilka godzin nie miałam chustki na głowie (miałam ją na szyi, bo wiało).
W efekcie kiedy doszłam do Gistain dopadł mnie potworny ból głowy. Ktoś zwiózł mnie szosą do szlaku idącego do Biados (w tym miejscu GR19.1 wychodzi beztrosko na krętą  szosę bez pobocza). Miałam zamiar podejść nad Ibon del Sen, ale nie mogłam znaleźć drogi. Straszliwie mnie bolała głowa, a wieczorem dołączyły mdłości. Zawsze źle znoszę silne słońce, lekarstwa na opuchliznę (podobnie jak nadmiar wapna, okazały się działać odwadniająco, ulotkę przeczytałam już po fakcie, najwyraźniej za mało piłam i niestety dostałam udaru słonecznego. Jakiś człowiek sam z siebie zatrzymał się kiedy siedziałam nad mapą i zawiózł mnie do schroniska w Biados. Byłam tak zmęczona, że zapomniałam sfotografować otwierające się już na dole irysy. Bardzo żałuję. W schronisku dali mi jakieś lekarstwa i kazali pić bardzo dużo wody. Wyspałam się i do rana było mi znacznie lepiej. Tylko że, bez lekarstw noga znów była jak bania i pomyślałam, że żeby dać jej odpocząć pójdę szutrowymi drogami, rowerowym szlakiem, trawersem aż do ścieżki z Plan nad Ibon del Sen. To ładna droga, z widokami na Punta Suelza, Bachimalę i Cotiellę… ale niestety tylko droga. Można by ją spokojnie zrobić samochodem. Nodze w każdym razie pomogła bardzo.
Kiedy znalazłam szlak (nie od razu bo wcześniej pomyliły mi się zakręty) zaczęło się chmurzyć. Zabawne, ale akurat dostałam SMS od Edka. Pytał jaka pogoda :) Odpisałam, że nie wiem, i żeby mi lepiej  sprawdził… chmurzyło się.  Edek po chwili napisał, że zapowiadają burzę i deszcz. Rzeczywiście nad Ibon del Sen zaczęły się zbierać chmury, gdzieś zagrzmiało. Nadal miałam zamiar być rozsądna, namiotu nie miałam, a gdybym poszła przez Col Barbarisa pewnie bym straszliwie zmokła. Zresztą nie wiem  jak bym znalazła drogę w chmurach, jest nieoznakowana, na mapie to tylko kropeczki…poszłam trawersem, znów drogami do szlaku na Col de Sahun i nawet  zdążyłabym do schroniska przed burzą…tylko znów opuścił mnie rozsądek i zeszłam aż do cabana Barbarisa. Dopadłam drzwi w pierwszych strugach deszczu, niestety cabana była zamknięta. Założyłam pelerynę, nabrałam wody, bo wcześniej jej ani trochę nie było i wróciłam jakieś pół godziny wyżej do starej, niepozornej cabany zaznaczonej na mapie tylko punkcikiem. Była otwarta. Przemokłam bardzo, ale tylko poniżej peleryny. To taki płaszczyk z garbem. Na długim deszczu cieknie, ale przez pół godziny wytrzymał. Prawdziwa ulewa dopiero się zaczynała. Deszcz i grad biły w dach jak karabin maszynowy. Pioruny waliły tak szybko i gęsto, że nie udawało mi się odliczać sekund. Z dachu kapało, to tylko warstwa blachy przybita do belek na wylot. Cabana była malutka i skromna. Betonowa podłoga, kominek i dziura w rozpadających się drewnianych drzwiach. Żaden luksus, ale świetnie mi się tam spało. Bezpieczne schronienie przed gradem, ulewą i burzą. Otwarte dla każdego.
Rano rozpogodziło się i wyszłam do góry chcąc wrócić nad Ibon Barbarisa. Ładna, mało wydeptana  droga. Oznakowana na żółto aż do jeziorek. Kiedy doszłam na próg doliny na szeroką łączkę nad strumieniem, gdzieś z góry usłyszałam krzyki. Ktoś dwukrotnie zawołał coś co brzmiało jak … Help!.. i zamilkł. Nie mam pojęcia co to było. Nie wymyśliłam tego, wyraźnie słyszałam krzyczący z siłą i determinacją męski głos. Rozglądałam się przez chwilę, ale na skałach powyżej, skąd jak mi się wydawało wydobywał się dźwięk nikogo nie było. Nie bardzo wiedziałam co robić i chyba trochę głupio zadzwoniłam na 112. Opowiedziałam co słyszałam, myśląc, że jeśli kogoś szukają albo ktoś jeszcze to potwierdzi moja wiadomość być może, mogłaby komuś pomóc. Sama rozmowa z policją trwała wieki. W końcu powiedziałam, że przejdę doliną do końca i jeśli coś jeszcze usłyszę zadzwonię. Policja dzwoniła do mnie jeszcze wiele razy rozładowując mi niezbyt już świeżą baterię. Sygnał był słaby i nie słyszeliśmy się. W każdym razie niczego już  nie usłyszałam. Przeszłam przez przełęcz La Vall (Pradines) i nikogo nie spotkałam. Z daleka widziałam tylko samochód na col de Sahun. Być może ktoś spróbował strawersować stok ponad cabana Barbarisa (na mapie jest taka ścieżka, ale w praktyce strasznie eksponowana i stroma) i nie mogąc sobie poradzić zawołał. Na pewno nie wydawało mi.  Słyszałam krzyk…Ktoś się bał. Mam nadzieję że  wrócił i jakoś sobie poradził sam.
Kiedy miałam już dość głuchych telefonów z policji w Benasque, zadzwoniłam do Jose i poprosiłam, żeby jakoś to wszystko wyjaśnił. Jose zadzwonił na policję i akcja została odwołana. Ja zeszłam piękną, jak głosił opis na odwrocie mapy Editorial Alpina „porośniętą bujną roślinnością” doliną. Roślinność okazała się polami białych, podobnych do anyżku czy barszczu baldaszkowatych kwiatów, miejscami poprzerastanych pokrzywami. Sięgały mi ramienia, a niewidoczne w gąszczu zieleni podłoże było pełne ruchomych oślizłych kamieni, niezbyt łaskawych dla mojej kostki. Z chęcią wpuściłabym tam stado głodnych krów…ale chyba by im się nie udało wejść. Eksponowana dróżka na każdym z licznych progów wiła się po oślizłych stokach wylizanej przez lodowiec moreny, nie zostawiając chyba wystarczająco dużo miejsca dla krów. Być może przeszłyby tamtędy owce.
Z zawieszonych wysoko łączek był piękny widok na drugą stronę Tuca dela Forqueta. Bardzo piękne, dzikie  miejsce.
Na najniższym z progów pojawiły się żółte znaki. Zeszłam do Sanktuarium de Guayen powyżej Sahun i jacyś ludzie podwieźli mnie do Benasque. Kupiłam jedzenie i znów podjechałam kawałek z rodziną Finów, a potem mając już całkiem dość, wbrew swoim zasadom i opłakanemu stanowi portfela (zapomniałam o bankomacie) przespałam się w hotelu Hospital de la Benasque. 30 Euro- za dwuosobowy pokój. Rozpusta, ale świetnie się tam poczułam. Prysznic w pokoju, ogromne łóżko z białą pościelą… gigantyczne śniadanie, z serami i wędlinami, nie dżem i sucharki jak wszędzie na południu, raczej takie …hmm… dla bogatych Niemców…pyszne… oj chyba się starzeję:)
Rano padało. W gęstej mgle zamiast na Port de la Glera jak zamierzałam podeszłam na Port de Venasque, bojąc się, że tylko tą drogę uda mi się znaleźć we mgle. Dobry wybór, bo wyższa przełęcz wystawała trochę znad chmur, a Port Glera nie odsłonił się ani razu. Zresztą szłam inną niż ta biegnąca od Rencluza, znaną mi ścieżką. Ładną, zwłaszcza, że kilka razy chmury przerwały się i pokazały się lodowce Aneto. Starałam się jak najdłużej zostać ponad chmurami i schodziłam do Francji granią bojąc się trochę, że mogę gdzieś zgubić drogę i wylądować w Artiga de Lin. Zeszłam do szosy w Hospice de France straszliwie zmęczona.
Nic nie jechało. Lało i czekało mnie kilkanaście km asfaltu. Zeszłam koło 3-4 kiedy minął mnie jadący w górę samochód. Kilkanaście minut później wrócił i zabrał mnie nie zważając na lejącą się z mojej peleryny i butów wodę. Miły chłopak zabrał mnie do domu, z zamiarem sprawdzenia o której mam pociąg. Chociaż nie mówił po angielsku, a ja nie mówię po francusku opowiedział mi o barze, który właśnie kupował w Luchon. To było wielkie marzenie, do jego realizacji potrzebny był kredyt i bardzo dużo roboty. Sprawa miała się rozstrzygnąć następnego dnia. Mam nadzieję, że się udała. Z całej siły mu tego życzę.
W efekcie przenocowałam na kanapie i cichutko, z latarką, żeby nie robić niepotrzebnego zamieszania, wyszłam na pociąg o piątej rano. Nie wiem dlaczego się tego nie bałam. Może dlatego że to był taki młody chłopak. Nie mógł mieć więcej niż 25- 27 lat. Od razu powiedział, że kanapa jest wolna, a on śpi na górze. Wydawał się być bezinteresownie miły. Denerwował się barem. W deszczu pojechał zobaczyć czy w znanym mu od lat miejscu w lesie (był z Luchon)  pojawiły się już grzyby. Życzyłam mu powodzenia. Zawsze wierzę w moc dobrych życzeń.
…to tyle, jak zwykle wyszła mi długa opowieść, mam nadzieję, że nie była nudna.
Postaram się dopisać później jeszcze troszkę praktycznych informacji. To była udana i różnorodna trasa.
Share

koszulka lniana- testy w górach

Jadąc teraz w góry zabrałam obie letnie koszulki Kwarka Lnianą (damską)  i Merino Wool z krótkim rękawem. Nosiłam je na zmianę. Spałam w wełnianej z długim rękawem. Po trzech dniach nieustannego noszenia lniana nadal nie śmierdziała i wydawała się całkiem czysta. Ponieważ i tak trochę przemokłam, a pogoda zaczęła się znów poprawiać uprałam ją. Wyschła w ciągu niecałej godziny, chociaż wciąż jeszcze było wilgotno i parno. Dość mocno ją wykręciłam i po wysuszeniu okazała się trochę dłuższa niż wcześniej, ale wydaje mi się, że po założeniu wszystko wróciło do normy. Była też mocno wygnieciona, ale sama się rozprostowała. Być może dekolt się przy tej operacji delikatnie powiększył. Nosiłam ją zarówno pod spodem, pod powerstretcha jak i na zewnątrz. Pogoda była zmienna, więc wielokrotnie w ciągu dnia wkładałam i zdejmowałam bluzę (z kapturem i łapkami, stale jest moją ulubioną górską koszulką) . W bardzo zimne dni, było mi trochę cieplej w koszulce wełnianej. W upały lniana wydawała się lekko chłodniejsza. Była też bardzo przydatna w podróży, głownie ze względu na interesujący- niebieliźniany wygląd.

Trafiły mi się trzy bardzo słoneczne dni. Pomimo tego, że smarowałam się kremem z filtrem (Nivea Baby 50) na karku bardzo mocno się opaliłam. Natomiast skóra pod lnianą koszulką pozostała nieopalona i biała. Zależało mi, żeby to sprawdzić, bo koszulka wydaje się tak cienka, że niemal przezroczysta i byłam bardzo ciekawa jak też poradzi sobie ze słońcem.

Jak widać poradziła sobie znacznie lepiej niż bardzo zresztą dobry krem. Być może powinniśmy się zastanowić nad zrobieniem lnianych koszulek z golfem, a w każdym razie takich które bardziej ochronią plecy (w takim przypadku lepsza niż damska będzie zwykła uniseksowa, ma mniejszy dekolt). Przydałyby się też koszulki z długim rękawem.   Następnym razem zrobię sobie też lnianą chusteczkę na szyję.  Trochę się niestety opiekłam.

Reasumując Lniana sprawdza się w górach. Nie jest tak ciepła i tak miła w dotyku jak ta wykonana z merino wool, ale pod względem komfortu noszenia znacznie przewyższa wszystkie znane mi koszulki syntetyczne. Nie śmierdzi, szybko schnie, jest miła i chłodna w dotyku, wchłania wilgoć i ładnie wygląda nawet noszona przez dłuższy czas. Jest bardzo lekka. Interesująco i świeżo wygląda w podróży. Wytrzymała bez uszkodzeń 10 dni ostrego chodzenia, też po lesie i w dość gęstych krzakach (omijałam jeżyny i róże), wiec chyba nie jest aż tak delikatna jak na to wygląda. Jest naturalna i wydaje mi się, że jest to powód dla którego watro ją mieć… i nosić w plecaku… a w razie ewentualnego podarcia staroświecko zacerować :)

PS: od dzisiaj ( 10 maja 2012 mamy w ofercie też koszulkę 100% lnianą)

PS: ( 14 grudnia 11) Po sezonie zapytałam o opinię wszystkie znane mi osoby, które nosiły koszulki Lniane. Są zadowolone, podobnie jak ja. Moim koszulkom, pomimo dalszego nieustannego noszenia, nadal nic nie jest. Moja córka wydarła w jednej dziurkę, (najprawdopodobniej klamrą plecaka), inne przetrwały całe lato bez zmian. Jednym osobom wydaje się , że im się troszeczkę skurczyły, innym wręcz odwrotnie – że ich koszulki są większe. Len i wełna to naturalne materiały, którym zdarza się żyć własnym życiem. Niewielkie zmiany rozmiaru najprawdopodobniej wynikają z różnych sposobów prania i wykręcania. Jedna osoba, nieznana mi osobiście klientka, wyraziła swoje niezadowolenie z powodu odbarwienia się jej koszulki. To niestety słaby punkt naturalnych materiałów (zwłaszcza jedwabiu i lnu). Nie są tak odporne na agresywne chemikalia jak włókna sztuczne. Dezodorant, perfumy czy agresywny proszek do prania mogą spowodować blaknięcie, podobnie jak pochlapanie kuchennymi czy łazienkowymi środkami do mycia czy wybielaczami. Rzepy, czy strzępiące się taśmy słabej jakości kurtek i plecaków mogą materiał miejscowo poszarpać (nie nazwałabym tego jednak pilingowaniem, to wyraźne miejscowe zniszczenie w miejscu kontaktu z czymś szorstkim, podobnie zachowają się w takiej sytuacji również mikrowłókna sztuczne).  Wełną (a Lniana koszulka ma jej aż 50%) mogą zainteresować się mole, a przechowywana w wilgotnym miejscu koszulka może spleśnieć. Piszę to, bo  rynek outdoorowy zdominowały włókna sztuczne i  wiedza o konserwacji naturalnych materiałów zanika.  Po sezonie swoje niezadowolenie wyraziła tylko jedna osoba, to bardzo mało w skali firmy, jednak to dowód, że koszulki z włókien naturalnych nie są dla każdego. Istnieją osoby, które mogą być nimi rozczarowane. Jeśli czyimś głównym priorytetem jest wieloletnia trwałość, powinien raczej poszukać bielizny z poliestru, a jeszcze lepiej z poliamidu. To najtrwalsze na rynku materiały.

Share
Translate »