Prawie każde miejsce ma swój najlepszy czas. Najlepszym czasem dla Queyras jest lipiec.
Poniżej zamieszczam tekst opublikowany w bieżącym numerze Magazynu Górskiego:
Alpy Francuskie – Queyras
Queyras leżą naprzeciwko dużo bardziej znanego masywu. Trochę w jego cieniu. Po przeciwnej stronie Durance wznoszą się wyższe o 500 metrów Ecrins. Wydawałoby się, że trudno konkurować z magią czterotysięczników, jednak Queyras są wyjątkowe i zdecydowanie warto je zobaczyć.
Pierwszy raz trafiłam tam kilkanaście lat temu. Dzieci były małe, kilka wycieczek w doliny Ecrins zmęczyło je i zniechęciło, zwłaszcza, że w lipcu w wielu miejscach był jeszcze śnieg. Zła, że tak strasznie trudno jest namówić na wchodzenie pod górę upartego czterolatka kupiłam mapę nieznanych mi gór po drugiej stronie doliny. Głównym powodem tego zakupu, była wspinająca się bardzo wysoko droga. Wprawdzie wjechałam na górę, ale zjazd wielką Renówką z kampingowym wyposażeniem był chyba najtrudniejszy w moim życiu. Chociaż furgonetka była stosunkowo wąska musiałam złożyć lusterka, a koła jechały niemal po samej granicy drogi. Wtedy Queyras wydały mi się dzikie. Mieszkaliśmy na górskich halach (powyżej San Crepin i La Roche de Rame) w samochodzie, czasem gdzieś przejeżdżając i nikt się nas nie czepiał. Piękne zielone, nietrudne góry. Z widokiem na wciąż kuszące, białe wierzchołki Ecrins.
W zeszłym roku miałam wypadek i nie bardzo mogłam się ruszać. Mąż jechał na kajaki. Okolice Durance to mekka dla kajakarzy. Pomimo potłuczeń zabrałam się. Nie potrafiłabym chyba zmarnować okazji pojechania na dwa tygodnie w Alpy. W zasadzie już prawie chodziłam, tylko wciąż jeszcze miałam sztywne kolano. Próba sprawdzenia w akcji powiodła się, przeszłam dwugodzinną via ferratę zrobioną niedawno na skale pod Chateau Queyras. Polecam. Jest fajna, to pełen wiszących mostków trawers kanionu rzeki Guil. Kilkakrotnie wymagała zmiany nóg, (ta sztywna nie zawsze „pasowała”) ale żadnych większych problemów na niej nie było.
Nie poszłam sama. Mąż pływał z grupą Czechów, jeden z nich, „nie kajakarz” tak jak i ja, z łatwością dał się wyciągnąć. Już schodząc spod zamku umówiliśmy się na 4 dni w góry. Kajakarze spłynęli Guil i pojechali na Verdon, a my wybraliśmy się kombinacją licznych, znakowanych wariantów GR58 z Abries w kierunku Col Urine, z zamiarem obejścia w kółko Monte Viso. Honza, okazał się świetnym kompanem, a druga strona Queyras, bliższa włoskiemu Monviso zaskoczyła mnie. Nie była ani tak zarośnięta lasem ani tak łatwa jak ta bliższa Briancon, którą znałam z czasów kiedy dzieci były małe.
Trasa od pierwszej chwili była piękna. Po przejściu leśno-łąkowej drogi prowadzącej na hale poniżej Col Urine wyszliśmy w skaliste, wysokie góry. Za granią leżały płaty śniegu, a troszkę tylko poniżej przełęczy, po włoskiej stronie siedziała gęsta mgła. Nie wychodząc z niej przenocowaliśmy jakąś godzinę za schroniskiem Jervis. Mieliśmy namiot. Od gęstej, ale raczej ciepłej chmury uwolniliśmy się dopiero koło południa, przy schronisku Granero.
Mgła dochodziła aż do tarasu, ale samego schroniska nie dotykała. Świeciło słońce. Zjedliśmy spaghetti przy zewnętrznym stoliku. Chmura przelewała się pod nami jak jezioro. Kwitły rododendrony. Wysoko w górach wciąż jeszcze leżał śnieg. Oprócz nas była tylko grupka Anglików. Chłopak ze schroniska grał na gitarze. Bajka.
Trasa, którą wybraliśmy na mapie (Col de Traversette) jak twierdzili chłopcy w schronisku, nie nadawałaby się dla mnie. Sztywne kolano, śnieg i brak raków, których nie zabrałam… bo obiecałam dzieciom, że będę grzeczna i nie będę łazić po żadnym śniegu, troszkę utrudniały sprawę. Zależało nam, żeby przejść na włoską stronę masywu Monte Viso, więc bez żalu wybraliśmy inną drogę, której wprawdzie nie było na mojej kilkunastoletniej mapie, ale za to widać ją było w terenie. Zejście z przełączki Colle Menzol okazało się kruche i strome. Było ospitowane, widocznie ktoś się tam czasem asekurował, wyglądało strasznie, ale nawet ze sztywną nogą dało się z niego jakoś zejść. Chociaż przyjemne bardzo nie było. Potem zrobiło się łatwiej i w zasadzie już do końca nie trafiłam na żadne trudne miejsce.
Nie doszliśmy do następnego schroniska (Pian del Re). Noga nadwyrężona kruchymi stromiznami bardzo mi spuchła, a zresztą kilkadziesiąt metrów poniżej nas znów zaczęła zbierać się mgła. Rozbiliśmy namiot na idealnej wysokości. Mgła podnosiła się i opadała wypełniając doliny aż po horyzont, ale do nas nie doszła wcale. Po włoskiej stronie szlak nie nazywał się już GR58, ale ze znalezieniem właściwej drogi nie było większego problemu. Było sporo drogowskazów i wystarczająco dużo znaków, pamiętam tylko kilka miejsc gdzie musieliśmy zastanowić się przez chwilę gdzie iść. Szlak omijał górujący nad okolicą wierzchołek Monte Viso ( 3841 m npm), wijąc się wzdłuż niezwykłych, nieprawdopodobnie turkusowych jeziorek, przez kamienny, wysokogórski, troszkę księżycowy krajobraz, mijał duże, zamarznięte jeszcze jezioro przed schroniskiem Sella i wspinał na Passo Gallarino. Zbierało się na burzę i już w pierwszych kroplach deszczu schowaliśmy się w biwaku Barracorine stojącym na skale nad jeziorkiem Bertin. Bardzo dziwne miejsce. Wśród płatów śniegu sterczały setki a może i tysiące ostrych, na sztorc ustawionych kopczyków. Nie mieliśmy pojęcia kto i po co je poustawiał. W zestawieniu z burzową chmurą wyglądały naprawdę zastanawiająco.
Burza rozwiała się wieczorem, ale już zbyt późno, żeby iść dalej, noc przespaliśmy w blaszanym biwaku na stertach materacy, zamieniając jedną samotną białą herbatkę, schowaną przez kogoś bezpiecznie w stalowej puszce, na niepotrzebne nam już chińskie zupki. Herbatka wydała mi się jakby znajoma… może byli tu nasi, pomyślałam, sama nie wiem dlaczego?
Następnego dnia zeszliśmy do Chiesy, beztrosko rezygnując z GR-u. Nieznakowany szlak, który nas skusił, zmusił nas potem do przejścia w bród przez mocno wezbraną rzekę i Honza który wcześniej zgubił sandały skaleczył sobie na skałach palec. GR-y nie robią takich numerów, są przemyślane i bezpieczne. Chociaż… czy to na pewno każdemu potrzebne?
Po południu zadzwoniliśmy do kajakarzy, czekając na nich wypiliśmy po dwa piwa, myśleliśmy, że to już koniec łażenia. Koledzy przyjechali po Honzę,… a ja dostałam SMS „zepsuł mi się samochód pójdź sobie jeszcze gdzieś dalej”. Czesi wysłuchawszy naszej skróconej relacji („Pełny sukces, Kasia prawie normalnie chodzi, a ja już mówię po polsku!”) pomachali mi na pożegnanie i odjechali… a ja bez namiotu i palnika włóczyłam się po Queyras jeszcze przez prawie dwa tygodnie, co parę dni dostając SMS, „jeszcze nie naprawiłem, zadzwonię, pa”. Nie mogę powiedzieć, że żałowałam. Było fajnie. Naprawdę.
Bez żadnych planów, w końcu codziennie spodziewałam się telefonu, obeszłam niemal wszystkie szlaki w okolicy, starając się co parę dni zejść na dół i sprawdzić co słychać z samochodem. W górach sieci zwykle nie było.
Miałam tylko jeden ciężki dzień. Rozładował mi się telefon. Zeszłam do drogi. Miałam nadzieję, że już tego dnia spotkam się z mężem. Zadzwoniłam ostatni raz i klapa… Nie udało się. Przygarnął mnie chłopak prowadzący bardzo zresztą miły Camping Municipal du Chardonnet nad rzeką troszkę powyżej Ristolas. Zabrał mnie na stopa podczas kiedy tłumy Francuzów, nawet ci z którymi wcześniej rozmawiałam po drodze, mijały mnie nie zwracając uwagi na to, że stoję i macham. Didier miał taką samą Nokię, i żeby mi pomóc podjechał do domu po ładowarkę. Niezbyt roztropnie nie zabrałam swojej, myślałam przecież, że wychodzę tylko na 4 dni. Naładowałam telefon na kampingu, co zajęło ponad dwie godziny. Namiotu nie miałam, ale zbierało się na burzę i zaproponowano mi nocleg w pustej przyczepie jakiegoś nieświadomego sytuacji, nieobecnego znajomego Didier. Pożyczonym rowerem zjechałam do Abries, bo w Ristolas sygnału jeszcze nie było. Samochód oczywiście nie był gotowy. Bardzo miły kemping. Gdybyście tam przypadkiem byli (warto, jest czysto, ładnie i bardzo tanio http://www.camping-queyras.com/) pozdrówcie ich ode mnie. Niezwykle uprzejmi i gościnni ludzie. Didier mówi po angielsku.
Następny nocleg też mi się udał. Malutkie włoskie schronisko na samej grani- Refuge Nino Soardi na Col de Bouchet, pozbawione jakichkolwiek wygód było najfajniejszym schroniskiem jakie ostatnio widziałam. Może nawet jakie kiedykolwiek widziałam. Poprzedniej nocy piorun rozbił baterie słoneczne i były tylko świeczki, ale za to jacy fantastyczni ludzie. „Goprowcy” i górscy pasjonaci. Wolontariusze z lokalnego klubu. Prawdziwa alpejska atmosfera, gościnność, jakiej niemal nigdzie już się nie spotyka i do tego naprawdę fantastyczny widok! Bardzo się cieszę, że tam trafiłam.
Z innymi schroniskami nie było większych problemów. Na początku lipca wszędzie znalazło się jeszcze miejsce, chociaż jeśli przychodzi się późno trudno już liczyć na obiad. Zostaje jajecznica, hit wszystkich francuskich schronisk.
Nie bardzo podobało mi się schronisko Basse Rita powyżej Guillestre. Komercja, nieufna, zupełnie nie górska atmosfera, prysznic na żetony, pelargonie w plastikowych doniczkach (na dzikiej łące!) i charakterystyczne dla schronisk ze świetnym dojazdem bardzo drogie piwo. Do tego na prowadzącym tam szlaku zamocowano żenujące ułatwienia, niemal ruchome schody. W innych miejscach bywało znacznie lepiej.
Queyras okazały się niezwykle piękne. Wręcz fascynujące. Nie są trudne, ale jeżeli zejdzie się z GR-u można trafić na wąskie eksponowane ścieżynki, miejsca gdzie trzeba się przedzierać przez krzaki, brak oznakowania, skałki wymagające odrobiny łatwej wspinaczki, czy wprawdzie ubezpieczone liną, ale zbijające z nóg, przecinające ścieżkę wodospady, nie mówiąc już o wezbranych rzekach. Trochę bardziej ambitnych dróg jest we włoskim Monviso. GR 58 i Gr 5, które obchodzą wszystkie rejony zachodniej części Queyras są proste, bezpieczne i dobrze oznakowane.
Najpiękniejsze miejsca, które szkoda byłoby ominąć to :
-Szlak wokół Monte Viso, obfitujący w nieziemsko błękitne jeziorka i piękne wysokogórskie widoki.
-Jezioro Świętej Anny powyżej Celiac i zejście z Col Agnel do la Monta.
-Val d’Escrins i Valon Claus z przepięknym skalistym krajobrazem i Col de Longet otoczona po obu stronach grani pięknymi górskimi stawami. Piękne, ale bardzo długie jest też zejście z Col de Longet do schroniska Maljaset doliną Ubaye.
Przepiękna jest zabytkowa drewniana miejscowość z niesamowitym widokiem – St Veran i włoskie kamienne Chianale. Fajna jest wysoka ścieżka z Col de Bouchet przez Col St Martin i Col des Thures (po włoskiej stronie, kilkaset metrów poniżej przełęczy jest bardzo przyjemny bezpłatny biwak) i położone dalej na GR 58D, porośnięte zawilcami hale i jeziora w zejściu do Aiguilles. Podobał mi się też bardzo szlak w okolicy Col Urine i włoski fragment GR58C do schroniska Granero.
Kiedy teraz patrzę na mapę, żałuję, że nie utknęłam tam chociaż na tydzień dłużej… tyle jeszcze zostało szlaków, na których nie byłam!
Po powrocie dostałam maila od znajomych. Na ich zdjęciach był ten sam blaszany biwaczek w którym spaliśmy z Honzą. Znajomo wyglądająca herbatka, okazała się jedyną rzeczą, którą mogli tam zostawić odchodząc. Lubię ten zwyczaj zostawiania czegoś po sobie. Tak jak odbudowywanie kopczyków, tworzy część wysokogórskiej magii. Drobna uprzejmość dla tych, którzy przyjdą tam po nas.
Informacje praktyczne:
Dojazd najłatwiej chyba samochodem. Niestety to dość daleko, od nas około 16 godzin. Trzeba kierować się na Briancon albo Guillestre. Samochód można zostawić przed którąś z niżej położonych gite albo na kampingu. Francuskich warsztatów samochodowych niestety nie polecam.
GR 58 i GR 5 zapewniają wygodne noclegi w gite w każdej miejscowości na dole (gite to prywatne schronisko, spanie w zbiorówce, prysznice i ciepła woda, jeśli macie zamiar nocować tylko w gite, zamiast śpiwora wystarczyłoby zabrać poszewkę i pokrowiec na poduszkę, we wszystkich schroniskach są nigdy nie prane, ale dość przyzwoite koce), jest też kilka górskich schronisk np. Refuge Maljaset w pięknej starej wiosce z zabytkowym kościółkiem, w dolinie Ubaye. Miłe, ale drogie jest prywatne, luksusowe schronisko Cabane de la Blanche (24 Euro za sam nocleg) położone pomiędzy Saint Veran a Col Agnel. Więcej typowych schronisk jest po włoskiej stronie, jest tam też kilka bezpłatnych biwaków, ale trasy są bardziej wysokogórskie i czasem trochę trudniejsze niż te we Francji.
Żaden, nawet znakowany tylko kopczykami szlak w tej okolicy nie jest ani trudny, ani niebezpieczny, chociaż trafiają się osypiska piargów, które szczególnie w eksponowanych miejscach, mogą trochę przerażać. Głównie chyba z powodu upiornego dźwięku wydawanego przez lokalne łupki- idealnej imitacji pisku tłuczonego szkła. Wbrew pozorom to się jednak dość dobrze trzyma. Takie trochę trudniejsze miejsca są na mapach zaznaczone krzyżykami. Tam, gdzie byłam trudność okazywała się albo kruszącym się łupkiem, albo dobrą skałą, gdzie czasem trzeba było używać rąk.
Duże i dobrze zaopatrzone sklepy są w Abries, Aiguilles i Ceillac, a po włoskiej stronie w Chiesa nad wielkim zaporowym jeziorem. W weekendy w większych miejscowościach trafiają się targi. Żywność na targu jest trochę tańsza i dużo lepsza niż w sklepie. Całodzienne wyżywienie w schroniskach jest dość drogie (nocleg z wyżywieniem ok. 35 Euro), ale jajecznica kosztuje tylko 3- 3,5 a po włoskiej stronie spaghetti ok. 5 ( sam nocleg ok. 15, ze zniżką w schroniskach klubowych 8). W górach nie ma problemów z rozbijaniem namiotu na noc, ale pewnie nie wolno tego robić w miejscowościach, chociaż biwakujących nad rzekami kajakarzy nikt się raczej nie czepia.
Warto pojechać w lipcu. Jest pięknie i ciepło (ale po włoskiej stronie nocą bardzo często trzyma się mgła). Nie ma jeszcze tłoku, hale są zielone i wszędzie kwitną niesamowite ilości kwiatów. Od połowy lipca na hale wychodzą owce i krowy i część tego oszałamiającego bogactwa zostaje doszczętnie zjedzona. Queyras są obszarem chronionym (Parc Naturel de Queyras) ze względu na niezwykłą różnorodność roślin. Wypas pozwala utrzymać tą równowagę, ale niestety pozbawia widoku kwiatów. Nigdy jeszcze nie widziałam ich w górach aż tyle. Poza przepięknymi krajobrazami i niespotykaną gdzie indziej beztroską, wręcz sielską atmosferą, wszechobecność kwiatów jest jednym z największych uroków tych gór.
Więcej o Queyras w relacji z 2012 roku.