Ten tekst, z małymi zmianami, ukazał się w zeszłym roku w Magazynie Górskim. Był ilustrowany zdjęciami moimi i Jurka Hołowni. Tym razem zamieściłam wyłącznie swoje. Podzieliłam go na dwie części, a informacje praktyczne dopiszę na końcu (o cudownie pustej Korsyce poza sezonem jest też tu, postaram się systematycznie linkować wszystkie nowsze wpisy).
Korsykański GR 20 ma sławę najtrudniejszego szlaku długodystansowego (Grande Randonnee) w Europie. To był jedyny powód, dla którego udało mi się namówić na niego męża. Znaliśmy Korsykę z wiosennych wyjazdów na górskie kajaki, jednak wiosną w górach leżał śnieg i nigdy nie odważyłam się na więcej niż jednodniowe samotne wypady w okolice grani.
Poszliśmy na początku lipca bojąc się, że w sezonie będzie straszny tłok. Przepisy regulujące ruch na GR 20 są bardzo restrykcyjne. Żeby jeszcze je skomplikować park narodowy postanowił zarządzić obowiązkowe rezerwacje wszystkich (także tych spędzanych we własnym namiocie), noclegów za pośrednictwem strony internetowej, która jednak, co nie dziwi we Francji nie chciała działać. Na wszystkich forach zagrzmiały okrzyki oburzenia. Ludzie dyskutowali o kuszącym acz niedozwolonym biwakowaniu na dziko i wszystkich możliwych wariantach obejścia idiotycznego przepisu. Rzeczywistość okazała się jednak dla nas łaskawa. W schroniskach nikt o nieszczęsne rezerwacje nie pytał.
Dobrze, bo nawet nie próbowałam ich zrobić. Nie znoszę sztywnego planowania. Lubię wolność.
Mieliśmy tylko 14 dni. Cały szlak według opisu zajmował 14. Z dojazdami pewnie około 16. Z opisów wyglądało, że trasy są krótkie, nie martwieliśmy się tym bardzo, ale wiedzieliśmy, że nie możemy się wlec.
Ponieważ nasz prom przypływał wieczorem i do Calenzany dotarliśmy już po zmroku (stopem, ostatni autobus jest po południu) postanowiliśmy przejść kawałek pierwszego odcinka nocą. Świecił księżyc i było dość jasno, udało nam się podejść około 1,5 godzinny fragment w bardzo romantycznej scenerii.
Interpretując parkowe przepisy po swojemu (zakaz biwakowania to skreślony namiocik) przespaliśmy się w śpiworach na trawce wśród pachnących krzewów. Nie rozbiliśmy namiotów. Po moim pobycie w górach nigdy nie zostaje żaden ślad, czy śmieć. Wydawało mi się, że skoro możemy tam być i siedzieć lub leżeć przez cały dzień, nikt nie przyczepi się, że robimy to też nocą.
Lubię spać pod gwiazdami. Poranny widok dalekiego morza był dodatkową, wcale nie małą korzyścią z tego rozwiązania.
2.Wstaliśmy o świcie i przez jakiś czas byliśmy na szlaku sami, jednak już na pierwszym dłuższym postoju dogoniła nas chmara opieczonych i spoconych, wystrojonych w najnowsze hity z supermarketu turystów. Na pierwszy rzut oka było widać, że są w górach pierwszy raz. Na szlaku obowiązywała zasada: wstać przed świtem i lecieć biegiem do celu. Ten, kto dobiegł pierwszy, zwykle już około południa zajmował jedyny, lub jeden z nielicznych stolików i okupował go do wieczora nie dopuszczając innych. Przepuściliśmy tą hordę. Kocham góry, nigdy nie przebiegam trasy tak jakby była karą, nie znoszę siedzenia bezczynnie w schroniskach, idę wolno, robię postoje, zdjęcia, jem. Mam dość wyścigów w codziennym życiu.
Koło drugiej ugotowaliśmy obiad w schronisku Orto di Piobbu. Miało gaz, wszystkie schroniska są wyposażone w kuchnie, ale ponieważ nie mieliśmy zamiaru w nim nocować wyjęliśmy swoje butle. Próba zajęcia na chwilę okupowanego przez niesympatycznych Holendrów stolika zakończyła się tylko częściowym sukcesem. Chociaż bez trudu zmieścilibyśmy się tam wszyscy, oburzeni Holendrzy wstali i czujnie stali obok swoich wolnych zresztą miejsc czekając aż zjemy. Uciekliśmy stamtąd jak najszybciej.
Do zmroku podeszliśmy aż na kolejną grań. Wcześniej nie znaleźliśmy żadnego płaskiego miejsca na 4 śpiwory. Trafił nam się przepiękny zachód słońca. Wschód też był cudowny. Poza ostrymi krawędziami gór wciąż widzieliśmy morze i daleki półwysep Calvi.
3.Gromada wędrująca GR20 dogoniła nas koło południa, widząc nas holenderska grupa popędziła w dół na łeb na szyję ryzykując połamanie nóg. Kiedy doszliśmy do Refuge de Carozzu triumfalnie okupowali stolik. Zjedliśmy i wykąpaliśmy się pod zimnym jak we wszystkich schroniskach prysznicem. Wokół kłębił się tłum, helikopter przywiózł całe paki samorozkładalnych namiocików z supermarketu. Telewizja kręciła wywiad. Park rozwiązał problem nieudanych rezerwacji. Schroniska dostawiły wokół siebie mnóstwo namiotów umożliwiając tym, którym strona zdublowała rezerwacje przespanie się pod dachem.
Było jeszcze wcześnie i chociaż napis nad schroniskiem jednoznacznie wyjaśniał, że nie wolno spać nad położonym wyżej jeziorkiem wyszliśmy w górę. Zaraz za chybotliwym mostkiem niedaleko schroniska szlak wchodzi na pochyłe wyślizgane płyty zawieszone nad Gorge Spasimata. Mogą być nieprzyjemne przy deszczu lub śniegu. Suche nie stanowią żadnego problemu.
Zbierało się na burzę. Mieliśmy zamiar przejść jeszcze cały następny odcinek i zejść do Haut Asco przed nocą, ale rozpogodziło się i w końcu urzekło nas piękno zakazanego miejsca.
Zachód słońca i widok zapadającego wśród rozwianych chmur zmierzchu były tego warte.
Chociaż niemal nie zapłaciliśmy za to mandatu. Rano już w drodze dogoniła nas dwójka skąpo odzianych sprinterów.
Wypytywali gdzie spaliśmy, a my twardo trzymaliśmy się swojej wersji powtarzając jak mantra: „nigdy nie rozbijamy namiotów w niedozwolonych miejscach”
Para obiegła jeziorko szukając śladów naszej obecności, ale rzeczywiście nie rozbijaliśmy namiotów i nie została po nas nawet dziurka po szpilce.
-Nie wolno nocować w górach nawet bez namiotu -krzyknęła za nami zła, że nie zdążyła nas złapać dziewczyna.
Postanowiliśmy wrócić na drogę cnoty i zacząć nocować w schroniskach.
4.Poszliśmy górnym wariantem, starą drogą, której biało-czerwone oznakowanie jeszcze wciąż widać na wielu kamieniach. Skraca się w ten sposób odcinek i podejście pomijając nieciekawe zejście do Haut Asco. Wadą tego rozwiązania jest fakt, że najtrudniejsze na całej trasie miejsce: Cyrk Solitude wypada po południu.
Była piękna pogoda, wydawało na się, że nie musimy się spieszyć. Zjedliśmy obiad przed wielkim śnieżnym polem, na którym kłębił się wystraszony tłum. Ktoś pośliznął się i zjechał z trawersu. Na dole powitały go oklaski. Nic mu się nie stało, wyhamował.
Ruszyliśmy do góry niechętnie przyglądając się niewiarygodnie zatłoczonej ścieżce. Jednak bardzo szybko szlak się wyludnił. Było już po południu. Zachmurzyło się i w końcu dopadła nas kręcąca się po górach już od wczoraj burza.
Deszcz zaczął padać kiedy już zeszliśmy po pierwszych łańcuchach i zbliżaliśmy się do dna cyrku. Na dole minęliśmy trójkę sympatycznych francuskich dzieciaków, których pamiętaliśmy z początku trasy. Chowali się pod wielkim kamieniem. My poszliśmy dalej. Na Korsyce deszcz jest ciepły. Byłby nawet przyjemny gdyby nie to, że skały stały się bardzo śliskie. Niektóre podejścia wymagały wciągnięcia się po pozbawionych stopni gładkich ściankach na łańcuchach. Z ciężkim plecakiem robi się to dość niewygodnie. Moje stare buty bardzo się ślizgały.
Do schroniska Tighjettu dotarliśmy przed piątą w pierwszych kroplach prawdziwej ulewy. Usiedliśmy pod dachem przyglądając się jak wzrasta poziom wody w rzekach i strumieniach, a najsprytniejsi, którzy zajęli pięknie obudowane kamieniami namiotowe miejsca przed schroniskiem wyciągają z zalanych namiotów pływające tam swobodnie plecaki i śpiwory.
Trójka dzieciaków dobiegła koło szóstej cała mokra. Z grupy, która wyszła z Calenzany klika dni temu spotkaliśmy tylko parę osób. Hałaśliwa stonka została z tyłu lub odpadła, spotykani teraz ludzie byli znacznie bardziej „górscy”. Miło było z nimi pogadać patrząc na ulewny deszcz.
Nocleg we własnym namiocie koło schroniska kosztuje 5 Euro od osoby. Można też zanocować w prywatnych bergerie – bacówkach, które oferują trochę wyższy standard, ale mniej górską atmosferę. Mogliśmy zejść do następnej (Bergerie de Ballone), pół godziny niżej, ponoć miała bardzo dobre jedzenie, ale już nie chciało nam się ruszać.
5.Następnego dnia przechodząc obok kupiliśmy trochę sera i kiełbasy. Było drogo, podobnie jak w schroniskach, ale ser był doskonały.
Następny odcinek trasy jest bardzo krótki. Koło 11.30 byliśmy już przy schronisku Ciotulu di Mori. Ewa została, a ja z Bogdanem i Jurek skoczyliśmy jeszcze na piękny szczyt Paglia Orba podziwiając dziurę ziejącą ze ściany sąsiedniej góry. Wejście na szczyt wymaga trochę wspinaczki i chwilami jest eksponowane. Chmurzyło się. Zawieszona po drugiej stronie grani chmura przeciskała się przez skalną dziurę powodując, że góra wyglądała jak aktywny wulkan.
„O drugiej będzie burza” zawyrokował pan schroniskowy, widząc, że wychodzimy.
Punktualnie o drugiej byliśmy na dole, jednak burza rozwiała się bez śladu. Zdążyliśmy jeszcze zrobić następny odcinek trasy, po drodze kapiąc się w nagrzanych kamiennych misach górnego koryta Golo. Trudno uwierzyć, ale woda była naprawdę ciepła.
Na Col di Verghio Dotarliśmy już po zmierzchu. W restauracji przy campingu jest sklepik, jednak drogi i z bardzo małym wyborem. Brakowało nam zwłaszcza owoców i świeżego jedzenia. Rano wzięłam pusty plecak i listę zakupów i zjechałam stopem do Calacuccii. Powrót był trochę trudniejszy, w górę jechało bardzo mało samochodów, jednak pan, który zdecydował się mnie zabrać, zrobił to z wielką klasą. Odwiózł mnie na samą przełęcz pomimo tego, że miał zamiar stanąć i wyjść w góry znacznie wcześniej.
-Nie mam paliwa, ale co tam -powiedział. -Z góry zjadę i bez niego…i zjechał.
6. Cała nasza trójka rzuciła się na przywiezione zapasy. Ja też zjadłam za dużo. Wymarzona jajecznica na maśle zagryzana melonem niestety bardzo mi zaszkodziła. Zjadłam cały zapas środków na żołądek Ewy.
Długi odcinek z Col di Verghio do schroniska Manganu można trochę skrócić nocując w wielkiej i bergerie przy szlaku, ale woleliśmy schronisko.
Po drodze warto poleżeć nad wielkim otoczonym łąkami jeziorem lac de Nino i wykąpać się w kamiennych zatoczkach nagrzanego słońcem Tavignano. Ciepła woda, rozgrzane kamienie. Nurt masujący kark, widok na wysokie wciąż ośnieżone szczyty, czegoż więcej można potrzebować do szczęścia. Nic dziwnego, że za nami ułożyła się dwójka sympatycznych znanych nam od początku Niemców, a dalej trójka Francuzów. Pan ze schroniska przeszedł się wzdłuż rzeki informując nas wszystkich, że nie wolno tu nocować, ale mówił bez zajadłości, zresztą wcale nie mieliśmy takiego zamiaru. Do schroniska było już niedaleko.
7. Nazajutrz szlak wspiął się na najwyższy punkt GR20 (Breche de Capitellu 2225m npm.) Spokój trochę zakłócała grupa trenujących piłkarzy, którym helikopter dowoził colę, ale szybko ich minęliśmy. Dalej było znacznie mniej ludzi.
Ten odcinek również miał klika łańcuchów i czasami przechodził przez śnieżne pole, jednak nigdzie nie był eksponowany.
Dość wcześnie minęliśmy schronisko Petra Piana i kontynuując drogę granią (żółte znaki- to tak zwany wariant alpejski, jest drugi łatwiejszy prowadzący dołem). Już w świetle zachodzącego słońca dotarliśmy do obozowiska Refuge de l’Onda.
-Przeszliście dwa odcinki? -Powitał nas pan schroniskowy. –Gratuluję!
Rozbiliśmy się za płotkiem chroniącym przed łażącymi wszędzie kozami i świniami. Korsyka jest pełna zwierząt, krowy, świnie i kozy łażą wolno i często domagają się jedzenia.
Po tak długim dniu lodowaty prysznic wydał mi się ciepły.
8. Następnego dnia GR20 również oferował dwa warianty.Jeden zbaczał na Monte d’Oro, drugi szedł dnem doliny. Wybraliśmy górny. Ostatni fragment podejścia na szczyt wymaga użycia rąk (można go ewentualnie pominąć, zejście jest trochę poniżej wierzchołka). Zejście jest dość trudne i nie najlepiej oznakowane.
Wisiała nad nami burzowa chmura, więc śpieszyliśmy się nie chcąc zmoknąć.
Do Vizzavony dotarliśmy przed czwartą. Warto przespać się na campingu za torami, prowadzonym przez stacyjny sklepik. Jest tam prysznic z naprawdę ciepłą wodą (prawie ciepła woda była też na col di Verghio)- dla klientów sklepu i restauracji darmowy. Sklepik był całkiem dobrze zaopatrzony w lokalne produkty i drobiazgi potrzebne na szlaku i nie był drogi.
Przez Vizzavonę co klika godzin jeździ pociąg z Bastii do Ajaccio. Wielu ludzi skończyło tu swoją wędrówkę.
Ciąg dalszy we wpisie Korsyka GR20 odcinek południowy