Wspomnienia z Hiszpanii cz5

Dolina Barrabes- Dolina Gistain

Z Coll biegnie nieznany mojej mapie szlak, na zachód więc przyjmuję go z wdzięcznością. Gruntowa droga w sosnowym lesie, monotonnym przemysłowym, zbocza strome, trudno o miejsce na biwak. Nie przychodzi mi do głowy, że trzeba było szukać we wsi. Wyglądam polany, kawałka trawki, w dół opada ścieżka, więc schodzę, w chaszczach jest jeszcze bardziej stromo i nagle mam. Śródleśna łąka, kwitnąca, wysoka po kolana.  Niezdeptana. Znad Aragonii nadchodzi burzowa chmura. Stawiam namiot na trochę niższej trawce pod sosną, rozłożystą i samotną. Mocuję szybko jak najszybciej się da, ale deszcz nie przychodzi od razu. Pierwszy powiew wyrywa mi 4 szpilki, 4 z 6. Łapię, wbijam, potem powtarzam to jeszcze raz. Burza kręci się nad graniczną doliną do północy. Odchodzi, wraca, ulewa, wiatr, grzmot za grzmotem, łopot namiotu. Leżę na ziemi (mój namiot nie ma podłogi) patrzę na strugi spływające z tropiku, wdycham zapach sosnowych igieł, mokrej ziemi, liczę czasy od błysku do huku, bezskutecznie, bo wszystko się zlewa.

Rano po deszczu zostaje perlista mgła, sklep jeszcze zamknięty kiedy schodzę. Siadam w barze, nad cafe con leche. Patrzę na okratowane drzwi. Sklepowa ma nadjechać na rowerze. Wokół ruch, barman z wąsami Salvadore Dali nalewa panom po kieliszku z baniaka. Płyn wygada jak domowe wino, z osadem, niezbyt przezroczyste.

Wychodzę dopiero po 10-tej. W upale, w słońcu. Szlak przecina Dolinę Castanesa. Wysokie Pireneje nakrywa deszczowa chmura, góry są zamglone, niebieskie. Parno. Wokół lasy i kamienne wsie. Sklejone w średniowieczu domki, otwarte wnętrza szop, z drewnianymi grabiami, narzędziami sprzed lat. Stuletni kurz. Na rynku boisko do koszykówki. Szczeka pies, drogą płynie strumień rudego błota. Kościół otwarty więc siadam i wchłaniam chłód. Potem jeszcze raz w Bonansa, przy basenie, gdzie uprzejma dziewczyna pozwala mi się spłukać prysznicem.

Góry na południu wyglądają jak Pieniny, urwiska zatopione w lesie. Jak Pieniny, w których nie ma ludzi. Jedyny znak, że jednak tu są to szosa, bezlitośnie tnąca stromy las. Pusta, asfaltowa, prosta jak nic co stworzyła natura, pod nią i nad nią zerodowane blizny na zboczach. Zwalone drzewa. Moja ścieżka jest w zasadzie niewidoczna. Świat nieprawdopodobnie sielski. Stawiam namiot w zaroślach białych kwiatów, z daleka przypominają wiązówki, z bliska nie są podobne do niczego co znam. Zbieram kleszcze, owijam się moskitierą. Trawa jest miękka, moje ciało już przyzwyczajone do twardego i nie przeszkadza mi, że sypiam na ziemi, na cienkiej macie.

Wschód słońca ozłoci rano stoki Turbon, kwiaty ugną się pod kropelkami rosy, pijąc wodę z rzeki, przez filtr pomyślę, że tu jeszcze zachowała się równowaga. Ludzie nie zadeptali całych gór. Pewnie dlatego, że są niskie, więc mniej ciekawe, przebiegnie mi po głowie myśl, nadzieja.

Do najbliższej wsi aż 2 godziny.  Ulice zasypane bobkami musiało przed chwilą przejść stado owiec. Każdy skrawek pomiędzy domami wykorzystany, cebule, sałaty, pomidory. Chcę nabrać wody, ale staruszek podłączył do źródła wąż, podlewa rozsadę kapusty. Nie widzi mnie, stoi tyłem, więc nie przeszkadzam. Tu sporo wsi, w każdej źródło. San Martin de Veri wygląda z daleka jak pocztówka, kamienne domy na tle skalnych urwisk, zagapiam się i mijam skręt, za Gabas gubię się w podmokłej dolince, smażę w żarze południa, moczę stopy w rudych bagienkach, wchodzę w las. Do Seira biegnie szutrowa droga, wywieszona nad skalistym kanionem. Pięknym. Na dnie szosa, jestem przekonana, że mało kto z setek przejeżdżających nią osób wie jaka to piękna dolina. Z asfaltu widać tylko wąskie ściany, widać cień, raczej nie wydaje się ważny, nie może konkurować z celem, sławnymi wysokimi Pirenejami. Początek wakacji, wyobrażam sobie plany na najbliższe dni, zarezerwowane pensjonaty czy hotele. Już blisko, pewnie są znudzeni drogą. Mijają mnie jeden za drugim, nie ma jak przejść, upał dusi, więc zawracam, chwilę wcześniej widziałam strzałkę na basen. Jest tam bar, jem na zapas, mam mało jedzenia. Wychodzę późno i muszę rozbić namiot na ścieżce, w dębowym lesie ma nic płaskiego. Wydaje mi się ciemny, złowrogi, ale rano szybko dotknie go upał. Podchodzę, wracam, bo zgubiłam kapelusz, na próżno, podchodzę znów, i muszę zejść. Jest zbyt gorąco, krem spłynął, spalona twarz piecze. Cotiellę obchodzi leśny szlak, dłuższy, pewnie mniej ciekawy, ale w cieniu. W południe odkrywam na nim dobre schronisko. Chłodny, kamienny budynek przy kościele. Jest źródło. Idealne miejsce na siestę. Schodzę długo zakosami leśnej drogi. Sklepik w Plan jest otwarty, ale nie ma tam wielkiego wyboru. Pamiętam, byłam już tu. Jedyne co okazało się nowe to wielki, świeżo ogrodzony plac nad rzeką, budowa? Szkoda.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz4

Seu d’Urgel- Dolina Boi

Poranne Seu jest schludne i czyste, średniowieczne, ale odnowione, kolorowe. Flagi wolnej Katalonii na balkonach. Pałac biskupów wyglądał z góry jak koszary, ogromny, kwadratowy, z bliska widzę go tylko przez moment. Monumentalna brama otwiera się, bo wyjeżdża samochód. Katedra zamknięta, ale chociaż to święto znajduję otwarty sklep. Jem przy fontannie, w której kąpie się stado gołębi. Upał narasta, wlokę się ni to szlakiem ni drogą znów chowam w cieniu w kolejnej wsi, dwaj mężczyźni malują wiekowy balkon. Deski skrzypią, uginają się, piwo jest gorzkie, nie smakuje mi, w kącie pracuje moja ładowarka.

 -Widziałam cię jak podchodziłaś szosą powie potem kobieta w górskim barze i poda mi talerzyk z arbuzem. -To jest najlepsze na upał. Masz szczęście w zeszłym tygodniu było tu 45 stopni.

Przy stoliku obok przysypia jej ojciec. Bar, który jest też sklepikiem wypełniają słoje suszonych prawdziwków. -Ludzie przyjeżdżają tu tylko kiedy są grzyby- żali się- mówią jedźmy w Pireneje, a my tu przecież też jesteśmy w Pirenejach. Arbuz jest chłodny, z lodówki, jestem wdzięczna. Upał strasznie mi się daje we znaki. Mąci, czyści mi pamięć jak brudna gąbka, zostaje osad z nieprzegryzionych resztek. Rzeka, którą musiałam przejść w bród i chaszcze z których musiałam wrócić, pole golfowe, nieprzechodnie, ogrodzone siatką, wodopój przy przystanku autobusowym, szumna tablica zachwalająca lokalne szlaki- czyjeś marzenie poprowadzone asfaltem.

Siedzę w cieniu aż znów mogę oddychać. Piję wodę, zjadam dwie pomarańcze. Ożywiam się kiedy zobaczę jaskółcze ziele. Dar Losu, jak inaczej wyleczyć kurzajkę. Nie wiem czy ziele jest tutejszą rośliną. Wyrasta w szczelinach średniowiecznych murów, w ścianie kościoła, w kępie mchu przy fontannie. Tylko blisko ludzi.  Sok trzeba z niego wyciskać siłą, tak jest suche, ale jednak po kilku dniach pomaga. Zostaje tylko mała blizna. Na pamiątkę.

Ruszam pod wieczór, podchodzę prawie 1000m nabieram wody we wsi na oko pustej, ale wcześniej słyszałam tam śmiech dzieci. Nie mam odwagi żeby rozbić namiot gdzieś blisko, więc drapię się przez sosnowy las, przez podszyt z kwitnących pięknie czystków i kępy róż, ogromnych, pnących, oblepionych białymi kwiatami. Na mapie na szczycie góry jest łąka. Mijam ją nie zauważając, bo zarosła, mapa już nieaktualna, młody las całkiem niedobry na biwak.

-Uciekaj!- mówię do zdziwionego dzika. -Idź gdzieś indziej, cały las jest twój, zbyt ciemno już dalej nie dam rady. Namiot staje na poboczu drogi na kępie mięciutkiego mchu. Tylko godzinę dalej jest schronisko, wypiję tam poranną kawę. Parque Natural Pyrenees Catalan sięga głęboko na południe, zawsze się zastanawiałam co tu jest, a nie ma nic, łagodne pagórki i las. -Wszyscy się dziwią- mówi chłopak w schronisku- a tu jest jak w Skandynawii jak w Kanadzie.

 Aż do wieczora będę schodzić do Sort. Nie spotkam ani jednej osoby.

-Ile przechodzisz dziennie?- zapyta wieczorem chłopak w recepcji hostelu- mało-powiem- 25 km. Pierwszy raz w życiu mierzę się z tak długim dystansem, jestem ciekawa czy mi się spodoba, czy przejdę. Nie mam wygórowanych oczekiwań, żeby dojść do Cabo Estaca de Bares wystarczą 22 km dziennie. Punkt jak punkt, nie ma żadnego znaczenia, ale wiem, że gdybym go nie wyznaczyła miałabym problem, żeby wrócić. Wędrówka jest moim stanem naturalnym, tylko ona nie wymaga wysiłku. Powrót to przymus. Nie mam biletu powrotnego. Mam czas do 30 września. Czuję się wolna.

Hotel jest stary, pokój mały i ciemny, goście przyjeżdżają tu dla słynnej loterii. Z Sort pochodzi najwięcej wygranych losów. W restauracji widzę też rowerzystów. -Nic nie zjesz?- pyta uprzejma kelnerka- nie mogę jeść rzeczy z glutenem- wyjaśniam- a co gdybyśmy usmażyli jajko? Jajko i ziemniaki- będę je jadła w każdym możliwym barze, w każdej możliwej postaci najczęściej jako tortilla de patatas. Czasem, kiedy przyjdę wieczorem za 1,2 euro zamiast charakterystycznego zgrabnego trójkąta trafią mi się wszystkie niezjedzone tortille- Skończ je jutro upiekę nową.

Katalonia jest sucha. Takiej jej nigdy nie widziałam, może dlatego że łaziłam tylko po wysokich górach, wyszukiwałam same najdziksze miejsca, inne mnie nie interesowały i nagle, nawet nie pamiętam powodu wydało mi się to nadużyciem. Czy najpiękniejszych, najdzikszych miejsc nie powinnam już zostawić w spokoju? Dla przyszłości, dla innych dla zwierząt?

Kupując bilet do Girony byłam zdecydowana przejść te niepewne, te na skraju, może nadal piękne z którejś strony, niewinne przecinających je linii energetycznych i dróg. Te dalsze w kolejności, nie naj. Czułam, że też należy im się zachwyt i zrozumienie. Że należy się całemu niezdeptanemu światu. Dźwigam bardzo ciężki aparat, chcę zrobić zdjęcia, chociaż nie mam na nie żadnego pomysłu. Nie mam też pomysłu na tekst. Wiem tylko czego nie chcę pisać i przeżywać- nie chcę generalizować. To liniowe osobiste doświadczenie, kreska przecinająca duży kraj. Przypadkowa. Idę pieszo, żeby niczego nie pomijać, nie wyskubywać rodzynek z tortu, nie odwracać wzroku. To nie obcy zniszczyli dziką przyrodę, to też ja, jeżdżę, piszę na klawiaturze, jem i ogrzewam mieszkanie. Moje myśli są równie chaotyczne jak trasa- miałabym bardziej otwarty umysł, gdyby nie upał- usprawiedliwiam się.

W Sort pierwszy raz robię pranie, myję się mydłem, w gorącej wodzie. Wcześniej nie było nawet jak i gdzie. Koszulka jest wilgotna kiedy wychodzę, jeszcze zanim cień dotknie dna doliny, ale i tak oczywiście za późno. Do podejścia 2000m. Gdybym szła wyżej po grzbietach gór oszczędziłabym sobie mnóstwo przewyższeń. Tu na południu Pirenejów rzeki opadły do kilkuset metrów npm. Doliny poobrastały wsie, wszędzie pasą się owce i krowy. W lasach dojrzewają pierwsze poziomki. Kwitną jeżyny. Kluczę, mylę się, siadam nad nawigacją na leśnej drodze, wygania mnie traktor, który nie może zakręcić. Dużo później zobaczę z góry jak kosi polanki porozrzucane po całym stoku, a trzech bardzo starszych panów którzy jechali za nim samochodem przygląda się tej czynności krytycznie. Wynajęli pewnie chłopaka żeby skosił. Przez długi obiektyw wyglądają jak obrazek Breughla.

Żar ustępuje dopiero wieczorem. Łysy stok jest wyjedzony do gołej gleby. Stada krów wydeptały labirynt ścieżek, zasypały góry odchodami, trudno znaleźć choćby skrawek pod namiot. Powietrze jest mętne, góry blade, wydają mi się bezbronne, gołe.

Wstaję przed świtem. Nie odpalam palnika, rezygnuję z mojej zwykłej owsianki. Mam 3 rolki twardych ryżowych wafli. Piję wodę. Siesta odbiera mi 2 godziny dziennie, cały pozostały czas muszę przeznaczyć na marsz. Idzie fala upałów pisał Jose, w Saragossie ma być ponad 40 stopni, wyjdź wyżej. Więc wchodzę. Drapię się do schroniska Colomina. Stromo, na grań i drogą, wyrytą kiedyś dla kopalni… nie to nie droga to tor kolejki! Płaski, pokryty luźnymi kamieniami, niewygodny. Co jakiś czas wchodzi w tunel, niektóre przejścia są mokre, wszystkie chłodne. Tu na 2000m upał jest już do zniesienia. Widoki ładne chociaż teren pokaleczony przez tory i tamy. Na górze tłok, wyciąg wwozi tu od rana ludzi. Chowam się w restauracji, jest tam łazienka, można zmoczyć sobie włosy i koszulkę. Jem jajka, ładuję baterie i uciekam. Na szlaku, wariancie GR11 pusto. Do nocy nie spotykam nikogo. To już wysokie góry, duże podejścia sporo skał. Nocuję kawałek za przełęczą, przy pierwszym źródle. Nie da się zostać wysoko, muszę zejść i to bardzo daleko, aż do Boi. Jeszcze kilka godzin cieszę się chłodem, potem wychodzę na asfalt, w upał. Padam przy sklepie. To niedziela, cieszę się, że nie jest zamknięty, czekam aż zrobią zakupy dzieci z kolonii. Grupkami po 3 osoby. Gubię maseczkę i wracam po nią pół kilometra. Mam tylko jedną, a bez niej nie da się tu nigdzie wejść. W Taul też sklep. Wypijam litr zimnego gaspacho. I wiem, już, że nie dam rady iść do góry. Po moście, romańskim kamiennym jedzie traktor z balotem siana na wysięgniku. Besiberri po drugiej stronie doliny wydaje się daleka jak Mont Everest. Mdli mnie. Wzdłuż rzeki opada jakiś szlak, „Camino d’Aqua”- czytam, dobrze brzmi. To stara otoczona murkiem droga. Schodzę, kąpię się przy każdej możliwości, woda lodowata, prosto z gór. Dolina porośnięta drzewami, mam cień- wytrzymam- myślę, nocą ma się trochę ochłodzić.  W Baruela jest publiczna plaża, gra muzyka, biegnie maraton, tłum oblega stragany. Dalej kawałek mniej uczęszczany i asfalt prowadzący do Coll. Bramka do romańskiego kościółka jest uchylona, zaglądam. Wewnątrz dziewczyna sprzedaje bilety za wstęp. Za kilka euro siedzę w kamiennym chłodzie. To pierwszy raz kiedy trafiłam w dolinie Boi na otwarty kościół. Nie ma w nim nic tylko ten nierealny chłód. I czas, który z trudem mi się mieści w głowie. Tysiąc lat…

Nie potrafię nawet sobie wyobrazić jak było tu kiedyś. Pewnie pusto, pewnie bardzo dziko… Otwieram drzwi i uderza mnie jednocześnie upał i świergot.

Share
Translate »