Obiecałam opis, więc piszę. Niewiele tym razem zdziałałam. Wybraliśmy się w najwyższą część parku, w pobliże Lago Belvisio. Ja chyba wybrałabym drugi koniec doliny Valtellina- ten niższy, ale Marco zależało właśnie na okolicach Aprica. Zależało mu też bardzo na zimowym chodzeniu w rakietach, niestety tuż przed wyjazdem zdążył złapać grypę. Nie było źle więc miał nadzieję, że minie… Wyjechaliśmy z Mediolanu w poniedziałek po południu. Zostawiliśmy samochód przy elektrowni (Ponte Ganda) powyżej skrętu do Aprica i w zawiązku z tym, że było już całkiem ciemno podeszliśmy do oznakowanego na mapie jako czynne przez cały rok Refugio Alpina o Belvisio (na innej mapie -Cristina). Schronisko okazało się zamknięte na głucho, co wprawdzie również mieściło się w ramach napisu na ulotce reklamowej („permanente”), ale jakoś nie przyszło nam wcześniej do głowy.
Podchodziliśmy ze dwie godziny więc bardzo nam się nie chciało wracać. Przenocowaliśmy w (na szczęście otwartej) szopie na drewno obok położonego troszkę wyżej domku. Leżało sporo śniegu i wychodząc poza obręb w miarę odśnieżonej drogi, musieliśmy chodzić w rakietach.
Był duży mróz, pewnie z kilkanaście stopni, piękne, czyste gwiaździste niebo, ale wysokość niewielka- dno doliny dobrze osłonięte przed wiatrem. Nie było wcale aż tak źle. Marco zabrał na tą okazję piękny, nowy puchowy śpiwór, mieliśmy worki biwakowe i było nam wygodnie i ciepło. Niestety rano okazało się, że mój towarzysz coraz mocniej chrypi.
Podejście z każdym krokiem coraz bardziej strome, jakoś za bardzo gardłu nie pomagało. Przed tamą jeziora Belvisio spotkaliśmy narciarza z pieskiem. Pan myśliwy patrolujący teren (przedstawił się jako Luciano) zaaplikował Marco jakiś ziołowy specyfik kroplomierzem (pomógł tylko na godzinę), podał nam swój telefon, gdybyśmy potrzebowali pomocy i ostrzegł przed paskudnie lawiniastym żlebem na stoku Monte Lavazza, już przed samym schronem Dosso.
-Przechodźcie pojedynczo, poradzicie sobie, to krótki kawałek-powiedział. -Chyba nie ma tam teraz dużo śniegu, chociaż tak naprawdę to nie wiem. Aż tam nie doszedłem, dla mojego psa było już za głęboko. Schronisko ?… a ono jest permanentnie zamknięte. (hmm…pomyślałam…)
Podeszliśmy jeszcze mały kawałeczek i Marco postanowił wrócić po jakieś lekarstwo do apteki, a następnego dnia podejść na Malga Caronella- gdzie spodziewałam się dotrzeć kolejnego dnia. Jak się potem okazało zdecydował słusznie. Już po południu dostał wysokiej gorączki i z trudem udało mu się wrócić samochodem do Mediolanu. Dowiedziałam się o tym jednak dopiero we wtorek. Nad Lago Belvisio nie ma telefonicznej sieci.
Ja sama nie martwiąc się zbytnio (bo na dole śniegu było najwyżej z pół metra) szybko podeszłam na Malga Fraitina, a potem do myśliwskiej chałupy na 1900 metrach. Podejście prowadzi w zasadzie drogą, co jakiś czas poprzerywaną przez leśne ścieżynki- najprawdopodobniej skróty. Przez cały czas towarzyszył mi ślad narciarza. Znikł przy Casa del Caccia.
Na mapce za 4 Euro ze sklepu z gazetami (którą zabrał ze sobą Marco) od myśliwskiej chałupy biegł skrót prowadzący mniej więcej po poziomicy do kolejnej na szlaku chatki- Malga Lavazza. Niestety nie znalazłam go. Nie był oznakowany, a las (gęsty i bardzo stromy) zasypywał dość głęboki śnieg. Ponieważ musiałam dojść do Malga Dosso, choćby po to, żeby we wtorek spotkać się z Marco, postanowiłam odszukać wychodzący dość wysoko, bo aż na 2100 metrów szlak prowadzący górą przez Malga Torena. Przy okazji odkryłam, że na tej wysokości nie ma już niestety wody. Wszystko pozamarzało… szkoda.
Nad domkiem myśliwskim jest duża, stroma polana. Obeszłam ją w kółko, ale nie mogłam odnaleźć szlaku. Nie było ani śladu…jakiegokolwiek śladu, wyżej nikt już zimą nie chodził. Nałaziłam się trochę po kopnym śniegu i w końcu zauważyłam przecięte na pół zwalone drzewo. Wyglądało to tak, jakby ktoś celowo zrobił w nim przejście. Przeszłam, poszłam kawałek dalej na wprost i na wielkim świerku odnalazłam biało czerwony znak. W stromym lesie rysowała się jakby półeczka. Dość długo szłam nią bez pewności dokąd to zmierza, przez głęboki, ponawiewany śnieg podziurkowany mnóstwem racic. W Valtellinie żyją całe rzesze zwierząt. Kopyta były różnej wielkości, wyryte dziurki – stempelki powbijały się na różną głębokość…a ja pomimo bardzo dużych rakiet plasowałam się gdzieś w stanach średnich, w połowie drogi pomiędzy kozicą a jeleniem… hmm… :)
Po kilkunastu, a może kilkudziesięciu minutach zauważyłam na pieńku znak. Spotkałam ich potem jeszcze ze 3 sztuki (w tym jeden piękny drogowskaz). Ścieżkę udało mi się odszukać wyłącznie dzięki konsekwencji użytkujących ją kopytnych zwierząt. Najwyraźniej wszyscy mieliśmy jeden cel- okazała się nim nie zamarznięta do końca rzeka, pod samym progiem prowadzącym na Malga Torena. Wdrapałam się tam już niemal o zmierzchu, łapiąc w aparat ostatnie promyki słońca.
Najwyższy kawałek podejścia był bardzo stromy, ale w kopnym śniegu rakiety trzymały zaskakująco dobrze. Na hali stał słupek z rozwidleniem szlaków, a kawałeczek dalej budyneczek na Malga Torena.
Chałupka okazała się zamknięta, ale w obórce (wyglądającej na zdjęciu jak próg) nie było drzwi. Wcisnęłam się przez na wpół zatkany otwór i poszłam dalej, na koniec gdzie kolejne wrota były już całkiem zasypane przez zwisający z dachu pięknie sprasowany w wafelek śnieg.
To co pozostawiły krowy pozamarzało… tak w zasadzie to w tej obórce było mi nocą całkiem dobrze :)
To nie był najbardziej owocny dzień. Pokonanie dwugodzinnego (latem) odcinka zajęło mi około 6 godzin. Trochę ze względu na bardzo puszysty śnieg- rakiety zapadały się mniej więcej do pół łydki, a w południe dodatkowo obklejały kluchami śniegu, trochę z powodu błądzenia… a trochę dlatego, że się nie śpieszyłam. Nie chciałam trawersować wschodniego zbocza Monte Lavazza w dzień. Takie miejsca najlepiej przejść wcześnie rano, zanim słońce nagrzeje śnieg i zaczną spadać małe lawiny. Nocleg na skraju hali Malga Torena bardzo mi w tej sytuacji odpowiadał.