Nastawiłam budzik na 6 i udało mi się wygrzebać z biwaku dość wcześnie. Noc i tak jest wystarczająco długa, spałam pewnie od 7-8-mej, w obórce po zmroku nie było już nic do roboty. Chociaż po drodze napełniłam dwie butelki, a potem trzymałam je w śpiworze i tak musiałam stopić troszkę śniegu. Rano zawsze zalewam wrzątkiem płatki, piję herbatę.
To taki moment, który bardzo lubię, zwykle mogę wtedy patrzeć jak powoli na szaro granatowych górach pojawia się lekko różowy blask, potem na szczytach rośnie pomarańczowa kreska, jasna plama obniża się i rozjaśnia… Niby za każdym razem to samo, ale zawsze wydaje mi się cudowne.
Troszkę się bałam czekającej mnie drogi. Na hali leżał dość głęboki śnieg, wpadałam i poruszałam się wolno. Tymczasem zbocze powyżej mnie nie wyglądało bardzo bezpiecznie. Stok znaczyło mnóstwo śniegowych kul- znak, że pokrywa nie jest stabilna.
Poza początkowym odcinkiem- trawersem mocno nachylonego brzegu jeziora szlak wydawał się jednak raczej wygodny, nie bardzo stromy i prosty. Nie było widać znaków, ale w powierzchni śniegu dawało się zauważyć ślad ścieżki- długą i wąską półkę.
Lago Torena pokrywał jednolity cienki śnieg. Nie wydawało mi się, żeby lód był nadzwyczajnie gruby. Na wszelki wypadek trzymałam się od niego daleko. Obeszłam cały wielki staw, przeszłam przez kilka starych (być może nawet kilkudniowych) lawinisk. Na jednym z nich musiałam założyć raki. Żleb, którym zleciała lawina opadał stromo, a na zlodowaciałej powierzchni nie chciały mi się trzymać rakiety. Potem z kolei brnęłam w jakimś miękkim puchu pod rzędem niskich skałek, wdrapałam się na półeczkę prowadzącą do porastającego skałki lasu i wyszłam wprost na wielki żleb opadający aż od Monte Lawazza. Nie wyglądał najlepiej. Wiatr zgromadził tam kopny śnieg, nie bardzo wiedziałam którędy schodzi letni szlak, na szczęście z góry wypatrzyłam dach Malga Lavazza. Hala leżała pewnie z 200 metrów niżej i wydawało mi się, że można do niej dotrzeć inaczej niż szlakiem.
Wróciłam kilkaset metrów aż za skałki i zeszłam przez dość stromy las. Malga Lavazza to kilka budynków- każdy otwarty.
Weszłam do środka na chwilkę i zjadłam, a potem wróciłam na przebijający się przez śniegi szlak.
Nie widziałam znaków, ale jakoś udawało mi się zgadnąć gdzie iść. Ścieżka wspięła się wyżej, przekroczyła dwa niezbyt przyjemne żleby, a potem wbiła w wąską, wysoko zawieszoną półkę. Leżał na niej śnieg, ale dało się w miarę spokojnie iść, raz tylko zarwała się pode mną jakaś dziura i wpadłam nieprzyjemnie głęboko – na szczęście w stronę ściany, a nie uskoku.
Za półką szlak troszkę zszedł, a potem zagubił się w stromym i nieciekawie podciętym żlebie. W tle było już widać Malgę Dosso. To hala na łagodnym zalesionym pagórku. Pewnie doszłabym tam w pół godziny, poświęciłam jednak prawie dwie na trzy nieudane próby przekroczenia paskudnego żlebu. Nie puszczał ani na wprost (zasypane śniegiem łozy, wpadałam w to po pas, wypinały mi się i gubiły rakiety, ogólnie klapa), ani powyżej niemal pod skałami (tam z kolei robiło się bardzo stromo- powyżej 45 stopni- i w kopnym śniegu nie dało się już iść do góry, rakiety zjeżdżały przy każdym kroku i efekt był odwrotny do zamierzonego). Nie udało mi się też przejść niżej- na samej krawędzi uskoku. Nie wytrzymałam psychicznie, bo może by się jednak dało… Nade mną cała oblepiona już rozgrzanym śniegiem góra (było już po drugiej) i dwa przecinające ją nieudane ślady. Pod nogami z 600, może 800 metrów powietrza i absurdalnie małe domki nad jakąś zaporą. Śnieg kopny, puszysty po pas. Nachylenie ze 40 stopni. Wychodziłam i wracałam i po którejś kolejnej próbie przypomniał mi się skrót z Malga Lavazza do Casa del Caccia. Postanowiłam wrócić tam i zejść. Wiedziałam już, że nie muszę dotrzeć na Malga Caronella- gdzie wcześniej umówiłam się z Marco (bo wrócił do Mediolanu). W tym miejscu była telefoniczna sieć. Odwróciłam się i niespodziewanie szybko wróciłam śladem. Po przetartym szlaku szło mi jak po maśle…
Tylko że plan i tak nie bardzo się udał. Skrótu do Casa del Caccia nijak nie było. Nie mając wyboru zostałam na noc.