Świt wstał podobnie mglisty jak wieczór. Prognoza pogody była piękna więc siedząc w malowniczej wilgoci miałam świadomość, że dotknął mnie pech- w mojej dolinie utknęła chmura. Słońce pewnie było gdzieś blisko, może na grani, więc nie martwiłam się, że moknę. Podejście jest łagodne, spokojne, po ścieżce. Mgła zachowywała się pięknie. Było ciepło. Idąc zastanawiałam się czy mój niewygodny nocleg (na nierównym) miał jakikolwiek sens. Czy ktoś w nocy użył przejścia, czy też mogłam je spokojnie zastawić? Początkowo nie było śladów (bo kamieniście), potem w błocie pojawiło się mnóstwo psich łap. Musiało tędy przejść całe stado… deliberowałam zastanawiając się jak to możliwe, że aż tyle i że tak sobie same tu chodzą… Szły do góry tak jak i ja, pomiędzy ich łapami migał mi czasem fragment większej stopy… czyżby hmm… był też i niedźwiedź? Patrzyłam i patrzyłam, coraz bardziej zła na włóczące się nie wiadomo po co psy. Jak można tak wszystko zadeptać! W końcu udało się. W krowim placku odbiła się cała stopa, młody, nieduży miś. Przez deszcz nie wiedziałam czy to świeży ślad. Bo czy możliwe żeby nocą panował tu aż taki tłok? Krowa… niedźwiedź, tyle psów? Jak ja to wszystko przespałam!
Po południu, już na grani spotkałam pasterza ze stadem kóz – Nie boisz się tak chodzić sama?- zapytał po chwili wyjaśniając mi jak dalej iść. – Nie jest bezpiecznie. Mamy mnóstwo wilków… Wilki! Natychmiast pożałowałam, że się na nie złościłam. Jaka szkoda, że szły cichutko i nawet mnie nie obudziły -pomyślałam wyjątkowo głupio.
Idąc za radą pasterza zeszłam na noc od Oceno. Przy kościele była tam spora wiata, spokojnie zmieścił się namiot. Gdybym o niej nie wiedziała, nie zauważyłabym i chyba krępowałabym się spać blisko wsi. Teraz czułam się bardzo bezpiecznie. Zaproszono mnie, nie byłam obcym i na dodatek nie było tu żadnych zwierząt.