<—Jeszcze przed świtem wiedziałam, że przyszła zima. Światło za oknem było dziwnie blade. Parapet szeleścił. Las ucichł. Para prowadząca schronisko wstała chwilkę później niż ja. Ojciec zwiózł dzieci do szkoły. Śniegu było jeszcze niewiele, kilka centymetrów -Idź na dół- radziła mi sympatyczna pani- Do Soto, gdzie indziej się nie da. Miałam wrażenie, że musi mieć rację, ale nie mogłam się zdecydować. Wypiłam herbatę, potem kawę. Było cichutko. Płatki wielkie i mokre opadały majestatycznie na drzewa, na halę, na pasące się niedaleko konie. Topiły się w rzece, w tym świetle zupełnie czarnej. Wiedziałam, że jeśli wyjdę za dwie najdalej trzy godziny będę mokra. Że pewnie przemiękną mi buty. Że mój namiot przecież bez podłogi, że wczoraj jak na złość pękł mu stelaż…
Siedząc obejrzałam wszystkie schroniskowe mapy. Na jednej z nich jakieś 2-3 godziny stąd był schron. Zapytałam. Do niczego na zimę, bez kominka, ale jest inny, lepszy Refugio Llosa. Odrobinkę dalej. Latem idzie się tam bez żadnych problemów, drogę widać, teraz chyba nie do znalezienia… Wrócę jeśli nie trafię obiecałam i wyszłam, chowając w kieszeni mapę z odręcznym rysunkiem.
Było pięknie. Taka bywa tylko wczesna zima. Wszystko delikatne, pierzaste, nietknięte. Trochę oczywiście podmokłe, trochę zbyt gęste, nieoznakowane, ale bardzo długo, tak długo zanim nie wyszłam na grań szłam w tej bieli jak zaczarowana. Było sporo kopczyków niektóre niezawiane. Wystarczało mi to.
Tuż pod grzbietem skończył się las i zerwał się lodowaty wiatr. Zmieć, śnieg w oczach, w uszach i za kołnierzem. Kopczyki pozawiewane, ale ścieżka ogołocona z żarnowców wciąż widoczna- wciąż płytsza niż ten zasypany gąszcz. Widoki na wszystkie strony te same- biało. Podchodziłam tak kilkadziesiąt minut, potem skręciłam za drogowskazem i wypatrzyłam szczerbę w grani ze strzałką. Niewiele wyżej niż 1900 metrów był już solidny mróz i zlodzone zaspy wysokie na kilka metrów. Przez chwilkę wyglądało to przerażająco, ale szybko osłoniła mnie grań. Długo szłam poniżej skał wypatrując prawie niewidocznych znaków. Nie było tam już wydeptanej ścieżki. Jakieś kamieniste łąki, żleby, uskoki. Gdzieś w dole ciemniejszy bukowy las, w górze skała. Czasem ktoś musiał tędy chodzić. Widziałam resztki szlakowych słupków, kilka kopczyków, przerwy w krzakach. Kiedy łąka opadła troszkę i mogłam odejść od skał, zgubiłam i te liche znaki, więc przez chwilę łaziłam w kółko. Nie było jak wyjąć mapy, ale wydało mi się, że widzę ślad ścieżki spadającej zboczem z samej góry. Nie wiem czym naprawdę była- może resztką kopalni. Tak czy siak odchodząc na bok zobaczyłam, że za skałą jest kamienny mur- nowa, ładna cabana- bardzo malutka. Własność lasów państwowych prowincji Leon. Znów wyszłam z Asturii i znów oznaczało to brak płotów i zamków. Drzwi otwarte, wewnątrz trochę drewna, i typowa, betonowa ława do spania. Szłam tylko 3 godziny, a wydawało mi się, że to cały dzień. Resztę- długi błękitny wieczór spędziłam ratując stosik drewna zostawiony przez kogoś pod ścianą, łamałam na mniejsze i przenosiłam do środka. Sechł przy moim oszczędnym ogniu, który i tak do nocy poradził sobie z mokrą peleryną, rękawiczkami, spodniami…
Świetnie mi się tam spało. Nocą spadło obiecane pół metra śniegu, więc nie mając innego wyjścia wyszłam w dół. Schodziło mi się łatwo, leśną drogą- tunelem z przygiętych świeżym puchem drzew. Czym niżej tym było cieplej, tym bardziej mokro. Szlak kluczył i rozwidlał się, ale były znaki. W końcu zeszłam pod chmury i pojawiły się też widoki. Ośnieżony, nadal rudy las, daleka szosa i miejscowość jak z malunku impresjonistów- Caldevilla.—>
! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! !
:)
Bez rakiet pewnie było ciekawie?
Piękne zdjęcia!!!
powiedziałabym, że to były głębokie przeżycia :) Na samym początku wpadłam w bezdenne zaspy, ale w lesie było dużo łatwiej. To są piękne miejsca.