To miał być nasz ostatni wspólny dzień. W zasadzie byłam z siebie dumna. Mój pokrętny, przekraczający kilka grani plan chyba się udał. Przed nami już tylko kilkaset metrów podejścia i nie widziana od tygodnia Andora.
Nocą padało. Trawy były mokre, strumyki wezbrane. Niebo początkowo sine, ale szybko pojawiły się w nim błękitne dziury. Wyszliśmy żółto znakowaną ścieżką (z tego miejsca można było jeszcze odejść na GR) wiodącą wprost na Col de Albeille. Bardzo możliwe, że fajnie byłoby wrócić na bardziej popularny szlak i przejść obok Etang Fourcat, ale bałam się że nie znajdziemy potem przejścia. Już na 2000 metrów, troszkę wyżej niż nasz biwak zaczynał się śnieg. Jeziorka jeszcze nie rozmarzły, niektóre ledwo było widać w otaczającej wszytsko bieli. Znikło też oznakowanie szlaku, ale zasadzie nie mieliśmy orientacyjnych problemów, poza jednym miejscem gdzie słabo widoczny ślad naszego poprzednika wszedł w stromy, na dole oberwany trawers i niestety musieliśmy zejść. Śnieg był zbyt miękki. Na stromiźnie buty wyjeżdżały, raki okazały się jeszcze gorsze. Rozbijały śniegową kaszę i nie trzymały prawie wcale. Po prostu zbyt stromo. Obejście nie było długie, a nad stawem znaleźliśmy szlak. Możliwe, że wcale nie trzeba było trawersować.
Dalej też sobie poradziliśmy chociaż szlak znów znikł i dla odmiany pojawiła się mgła. Col de Albeille jest jedyną przełęczą wyglądającą na przechodnią w tej okolicy. Pod samą granią śnieg już stopniał i znaleźliśmy szlakowy znak. Tym razem biało czerwony, być może biegnący od Etang Fourcat. Zejście wyglądało na bardzo strome, ale nasz poprzednik najwyraźniej zszedł… Rzeczywiście nie było źle, chociaż nie powiem, że bez adrenaliny. Co jakiś czas pod miękkim śniegiem trafiał się lód, na trasie ewentualnego zjazdu tkwiły raczej nieprzyjemne w dotyku skały… Schodziłam powoli omijając co się tylko da. Troszkę to pewnie zajęło. Kiedy dotarliśmy do trawek pięknie zaświeciło słońce więc zatrzymaliśmy się na chwilkę, żeby zjeść. Już bez pośpiechu. Jakoś przegapiliśmy moment kiedy znad grani wychyliła się ścigająca nas od kilku dni chmura. Ruszyliśmy w dół pod zsiniałym nagle niebem ubrani w peleryny i gotowi na nieunikniony deszcz. Chmura jakby się troszkę zawahała, Jose odwrócił się i z nią pogadał… a dalej już wiecie. Trafił w nas piorun.
Mokrzy i nieco wstrząśnięci (ale niezmieszani:)) zeszliśmy do restauracji przy wyciągach zwiedzając po drodze (zdecydowanie niechcący) wszystkie jeziorka Tristaina. Długi kawał szliśmy granią wśród potworniej ulewy i burzy. Głupio, ale jakoś nie wpadliśmy na inny pomysł. W teoretycznie zamkniętej restauracji świeciły się jakieś światła, więc obeszliśmy ją w kółko i znaleźliśmy otwarte drzwi. W środku była duńska wycieczka. My też dostaliśmy kawę i posiedzieliśmy troszkę żeby wyschnąć. Potem wycieczka wpakowała się do swojego autobusu, a restaurację zamknięto. Jose podjechał pod drzwi samochodem, załadowaliśmy wszystkie graty i przenieśliśmy się do pobliskiej cabany- chyba zbudowanej jako muzeum. Nie najgorszej, chociaż bez normalnych drzwi. Tylko z kratą.
Pomyśleliśmy. Doszliśmy do wniosku, że nic nam nie jest, Jose widział już znacznie lepiej i mógł prowadzić. Zastanawiałam się czy nie warto by jeszcze zjechać do sklepu, ale nie chciałam zawracać mu głowy. Odjechał do Saragossy na chwilkę przed kolejnym deszczem, a ja nie mając nic do roboty przesiedziałam popołudnie w muzealnej cabanie. Rozjaśniło się dopiero o zmroku. W międzyczasie wpadłam w błoto fotografując kwiaty i odwiedziło mnie dwóch zmotoryzowanych panów- też szukali miejsca na biwak. Skłamałam, że kolega pojechał po zakupy i zaraz wróci. Troszkę się zawsze czuję nieswojo w bliskości ludzi. Bez nich góry wydają mi się całkiem bezpieczne, z nimi wiadomo… różnie to bywa.
PS: Łażąc w klapkach po mokrym zboczu, w krótkiej przerwie pomiędzy jedną, a drugą ulewą pośliznęłam i wpadłam do błota, nieszczęśliwie ubrana w ostatnie suche rzeczy. Resztę zmoczyła mi wcześniej burza. Początkowo się bardzo zmartwiłam. Nic nie schło. Peleryna nawet nie ociekła. Wilgotność pewnie 100%. Okazało się jednak, że legginsy wyschły na mnie niemal za chwilkę, a rozwieszona bluza z powerstretchu do rana. Spodnie Vetti przy okazji uprałam. Należało im się. Wyschły rano, więc też nie czekałam długo. Najdziwniej zachowała się kurtka puchowa. Otarłam z niej błoto ręcznikiem. Troszkę nim wysuszyłam. Na szczęście mokry był tylko kawałeczek dołu. Nasiąkły puch wrócił do siebie już pod wieczór, błoto odpadło i w sumie nic się nie stało.
Błoto z powerstretchu też znikło samo, ale dopiero koło południa:)