Rano na chwilkę pojawiło się słońce, ale szybko nadleciały podejrzane chmurska. Mocno wiało więc miałam okazję przetestować wiatrówkę. Ponieważ Włodek wiele razy pytał jak się ubieram, tym razem starałam się wszystko zapamiętać. Temperatura musiała być około 5-ciu stopni (nocą był bardzo lekki mróz), wiało pewnie ok. 80 km/godzinę, w porywach może troszkę więcej. Czym później tym robiło się cieplej, ale Costabonę zdjęłam dopiero w południe. Pod spodem miałam prawie wszystko co zabrałam- koszulkę Abeille z krótkim rękawem i bluzę z kapturem i łapkami z powerstretch. Na głowie Barana, na szyi kominek (nie wiem czemu nie mamy go w sklepie- zaraz dołożę, to mój ulubiony). Na czarną godzinę została mi jeszcze bluza Cecire, w której sypiałam i ratunkowa kurtka puchowa noszona wieczorami, przed snem. Wystarczyłby Waciaczek lub highloft, kurtkę spakowałam z rozpędu. Przecież niedawno jeszcze była zima…
Przejście z Montmalus do La Illa nie jest znakowane i zaznaczono je tylko na niektórych mapach (akurat nie na tej, którą zabrałam), ale ponieważ już kiedyś w tym miejscu sporo błądziłam, tym razem poszło mi bardzo sprawnie. Ścieżka nie jest widoczna, ale biegnie wyraźnym balkonem i jest na niej kilka kopczyków. Po przekroczeniu małej przełączki wychodzi się na płaskie kamieniste pola, które trzeba przejść „po poziomicy”, dalej widać już staw La Illa. Przerywany pasmami błota śnieg trzymał się prawie do schronu la Illa, poniżej nagle robiło się zielono i ciepło. Zajrzałam do schroniska (sfotografowałam się nawet w oknie- na dowód, że nosiłam wiatrówkę :)) i już schodząc spotkałam dwie osoby. Powiedziałam „Hola”, jak zwykle, minęliśmy się, a za chwilkę z tyłu usłyszałam „przepraszam… Kasia?”… „Kasia Nizinkiewicz?”
Przypadkiem spotkałam w górach dwójkę czytelników bloga! Z wrażenie nie spytałam nawet jak się nazywają. Możecie sobie pewnie wyobrazić jak bardzo byłam zaskoczona. Piszę o górach już od kilku lat, ale nie wiem wcale czy ktoś te moje opisy czyta. Zwykle podejrzewam, że nikt i co pewnie wyda się Wam nieprawdopodobne, pomimo opisywania swojego życia ze szczegółami mam wrażenie całkowitej niewidzialności. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że gdziekolwiek, ktokolwiek może mnie rozpoznać ani, że kogokolwiek z Was spotkam. Do tego w miejscu gdzie wcale nie ma ludzi… A jednak:)
Pogadaliśmy potem przez chwilkę, ale ja nadal byłam tak oszołomiona, że zapomniałam powiedzieć kilka ważnych rzeczy, które potem gryzły mnie przez dłuższy czas… Jak znaleźć odejście szlaku przy Cabana Sorda, żeby zamiast błądzić w poszukiwaniu niezbyt oznakowanego przejścia GPR z Juclar na zachód obejść pięknym i oznakowanym GR-em przez Stawy Fontargente i Port Incles… , żeby zajrzeć jeszcze do Angonella…Powiedziałam za to kilka niepotrzebnych rzeczy o śniegu (nie był wcale taki zły), o wyciągach, które odstraszyły mnie i zniechęciły do oglądanie Cyrku Pesons (a chyba trudno, nie zmienimy tego, że są więc trzeba je jakoś zaakceptować)… Mam nadzieję, że jeśli takie spotkanie zdarzy mi się kiedyś jeszcze raz będę bardziej ogarnięta.
Mam też nadzieję, że to wiosenne obejście Andory w kółko udało się, i że się spodobało. Jeśli czytacie, napiszcie proszę. Martwiłam się o Was 8-mego kiedy tak bardzo sponiewierała nas burza. Nie pamiętałam czy zdążyliście już zejść.
Co dalej?… już chyba nic ciekawego. Zeszłam doliną Madriu do Andorra la Vella, gdzie umówiłam się wieczorem z Jose. Szłam bez mapy, bo zostawiłam ją razem z moim zimowym sprzętem w samochodzie Jose (w maju) i przez moment wahałam się czy lepiej iść GR11 czy GR7. Wybrałam siódemkę i dobrze, bo szła prosto w dół. Po drodze na chwilkę dopadł mnie deszcz, ale schowałam się w schronisku Fontvertd. Burza trwała tyle, ile ugotowanie zupy. Stoły były świeżo przetarte i miło mi było pomyśleć, że to dlatego, że nocowali tu „nasi”.