Podejście pod Port de l’Artigue jest strome, w wielu miejscach leżał jeszcze śnieg. Czasem podmyty czasem naderwany, ale spokojnie dało się po nim przejść. Pogoda była znakomita, widoki cudne. Szybko znaleźliśmy się na przełęczy i równie szybko zeszliśmy z pierwszego, najbardziej stromego fragmentu. Jedyna trudność to wyobrazić sobie czego się tak baliśmy w kwietniu! Nic niezwykłego, normalny stromy śnieg. Mając czas postanowiliśmy pójść nad Estany Montestaure i obejrzeć zejście z Broate, które nas ominęło poprzedniego dnia. W śniegu trudno było znaleźć prowadzący nad jezioro trawers i trochę kluczyliśmy w skałach, zajęło nam to czas do południa. Staw był piękny, chociaż dno pokrywały zwaliska brudnego śniegu i niebieskie kałuże wytopione z lodu. Wyglądało to tak, jakby lawina wypchnęła wodę z jeziora. Dramatyczny, wysokogórski widok, a nad nim czarno-biała ściana Pic de Broate. Straszliwie stroma! Oj chyba byśmy jednak nie zeszli…
Nie było widać ścieżki czy choćby śladu kopczyka. Doszliśmy do wniosku, że to chyba trasa na lato, chociaż kto wie, być może gdybyśmy się tam znaleźli i koniecznie musieli zejść, coś byśmy jednak zdziałali. Już wielokrotnie bardzo na oko strome stoki dawały się jednak ostrożnie pokonać. Tak czy siak już nie żałowaliśmy, że wybraliśmy inną drogę. Zamiast schodzić od razu do znanego nam już z kwietnia szlaku odszukaliśmy fragment Porta del Cel (oznakowany na żółto, czego jednak pod śniegiem nie widać) i przetrawersowaliśmy strome zbocza aż do gliniastej, podtopionej już przełączki. Urwistej, zaśnieżonej, ale przechodniej. Dalej porzuciliśmy znaki (bo nie pasowała nam droga do Pinet) i spróbowaliśmy jakoś zejść do l’Artigue. Prosto w dół nie bardzo się da, ale można przejść do widocznej z daleka ścieżki, po drugiej stronie rzeki, a stamtąd do ładnej i otwartej cabany. Idąc dalej dociera się do szlaku zbiegającego z Etang de Pinet. Gdyby nie nieubłaganie krótki urlop Jose zostalibyśmy na noc w pasterskim domku. Przez kilka godzin mruczała nad nami burza. Trochę nas zlało, mokre trawy przemoczyły nam buty, a w środku było wygodnie i sucho. Zdecydowaliśmy się jednak wyjść w deszcz, bo inaczej chyba byśmy nie zdążyli. Ze zbiegającej od schroniska ścieżki odbiliśmy na dróżkę trawersującą całą dolinę i długo szliśmy kilkaset metrów powyżej szosy przez ładny las. Potem zgubiliśmy trawers zeszliśmy do asfaltu i już po zmroku dotarliśmy do gite w Monicou.
Najpierw usłyszeliśmy, że nie ma miejsc. Nie walczyłabym, zależało mi tylko na prysznicu, ale sprawą zajął się Jose. Wystarczyło, że przyznał się do przejścia Port de l’Artigue. Pan schroniskowy uznał, że za ten wyczyn należą się względy. Dwóch starszych panów bardzo uprzejmie przeniosło się gdzie indziej, a my dostaliśmy łóżka. Wprawdzie zaraz wyrzuciła nas z nich jakaś Flądra (jak się potem okazało w jej pryczy były mrówki, a starsi panowie wrednie się z nią nie zamienili), ale poza tym było ok. Jak tylko zgodziliśmy się spać z mrówkami mąż Flądry poczęstował Jose ciastkiem… Szkoda trochę, że od tego nie zaczęli, ale cóż… uroki stadnego życia:)