Pireneje czerwiec15 cz12 Baiau

Rano padało. Beznadziejnie. Ciemno, niebo szare, nad dolinami strzępy mgły. Wstałam wcześnie i położyłam się znów. Doczekałam tak do 9-tej. Pomyślałam, że to niemożliwe. To Andora, prawie Hiszpania, a tu aż tak długo nie pada! Ubierałam się i wracałam kilka razy. W końcu stwierdziłam, że trudno. Najwyżej zmoknę. Całkiem niedaleko, niecałe półtorej godziny od Les Fonts jest kolejne andorskie schronisko Pla de Estany. Gdyby było bardzo źle mogłam tam zostać.  Mogłam tam też pójść normalnie ścieżką… nie wiem co mnie skusiło i spróbowałam przetrawersować wprost od schronu. Na wprost prowadziła mocno wydeptana dróżka, o wiele lepiej widoczna niż ta zbiegająca w dół- do szlaku. Być może była tak szeroka, bo każdy nią chodził dwukrotnie- w tą i z powrotem. Ścieżka, jak łatwo się domyślić zgubiła się po jakimś czasie na tyle jednak daleko, że już mi się nie chciało wracać. Brnęłam potem przez jakiś gęsty lasek, połamany i położony przez lawiny, ociekający wodą na jakimś kamienistym stoku.  I tak musiałam zejść do ścieżki, bo zbocze przeszło w strome skały. Lało bez przerwy. Po lesie snuły się mgły. Doszłam w końcu do znakowanego szlaku, przeszłam przez rzekę i znalazłam zejście do Pla de Estany- dość szczelnie zalane wodą. Łąka była pełna storczyków, buty wody, po karku płynął mi strumyk. Dobiegłam do schronu, rozłożyłam rzeczy. Zrobiłam herbatę. Nudy. Już pół godziny później brnęłam w śniegu przez gęstą mgłę wypatrując biało czerwonych znaków GR11 prowadzących na Collada dels Estanys Forcats.

Znałam tę trasę, ale w chmurze i śniegu wyglądała inaczej niż latem. Na początku nie było problemu. Zaśnieżone podejście prowadzące pod stromy stok. Potem trawers po płytkim balkonie. Narcyzy. Strumyk, kilka wodospadów- nie problem i tak byłam mokra. Potem mleko. Widoczność prawie zerowa. Marznący deszcz. Silny wiatr. Znaki pod śniegiem. Miałam chwilę wahania. Myślałam, że muszę wrócić. Na szczęście gdzieś przede mną zamajaczyła stacja meteo. Postałam potem przy niej i kiedy mgła zrzedła zauważyłam blaszany schron. Już zapomniałam, że tu jest. Odwiązałam zamotane jakimiś supłami drzwi i dostałam skrzydłem prosto w czoło… gapa. Tyle sznurków nie wisiało tu bez powodu. Mogłam się domyślić, że drzwi opadają…

Wnętrze nie było bardzo przytulne, ale znów trochę w nim posiedziałam. Padało, wiało, a ja nie wiedziałam gdzie iść. W kolejnej chwili przejaśnienia dopatrzyłam się przed sobą znaku, a potem odkryłam ślad. Teraz mogłam iść pomimo mgły. Kilka dni wcześniej ktoś wygniótł solidne stopnie. Nie musiałam nawet wyjmować czekana. Na przełęcz prowadziła prawie drabina, wylizana przez wiatr dopiero pod granią. Na podejściu kilka razy zobaczyłam stawy, ale przez większość czasu widziałam tylko prowadzący mnie ślad, stromiznę i gęste mleko. Pamiętam to podejście z lata i tak naprawdę chyba łatwiejsze jest zimą. Byłoby nieprzyjemne gdybym trafiła na lód.

Druga strona przełęczy jest znacznie mniej stroma. Przejaśniło się troszkę, widziałam kilka kopczyków i szybko zobaczyłam też Baiau. Schron stoi na wysokiej morenie. To typowy alpejski blaszak. Solidny, ciepły, wyposażony w dobre łóżka i koce.

Podchodzi się do niego niewygodnie. Przez strome płaty śniegu i strumień. Za to widok jest stamtąd cudowny. Z jednej strony cyrk Baiau wypełniony częściowo już rozmarzniętymi stawami, z drugiej dolina otoczona murem gór. Aż do nocy kotłowały się nad nią chmurska. Buczała burza. Niebo otworzyło się już po zachodzie. Mała początkowo dziura urosła i kiedy obudziłam się nocą na czystym granatowym tle świecił księżyc-wciąż prawie pełny.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »