To był mój ostatni dzień. Świadoma faktu, że uciekły mi autobusy z Andory i jedyne co mogę zrobić to dostać się jakoś do Llavorsi, nie dałam rady zwlec się z łóżka (czyli podłogi) na tyle wcześnie, żeby mieć pewność, że zdążę. Według Jose jedyny autobus był w południe… szanse tak marne, że nie było co walczyć. Widząc, że jest kiepsko napisałam SMS do Edwarda. Znalazł mi drugie połączenie o 5-tej rano. Oczywiście następnego dnia. Lot miałam po południu, więc fakt że tenże autobus jechał tylko do Lleridy wcale mi jakoś nie doskwierał. Wręcz przeciwnie odzyskałam jeszcze jeden dzień!
Więc od początku…Francuz wyszedł bardzo wcześnie rano. Słyszałam jak się zwijał, ale pomyślałam, że zdrzemnę się jeszcze minutkę. Obudziło mnie światło przebijające się przez wszystkie dziury drewnianej szopy. Bardzo ciekawy widok… Widząc, że późno i nic się już z tym nie zrobi umyłam się beztrosko w strumieniu (chwilkę przed nadejściem kolejnych dwóch emerytów:)), wypiłam herbatę i walcząc z chęcią pozostawienia w schronie reszty mojej soli (nosiłam ją w pudełeczku na mocz z apteki i bałam się, że nikt nie odważy się spróbować:)), pozamiatałam, pozamykałam i wyszłam. Kontynuowałam wędrówkę GR11 aż do stromej trawiastej grani pomiędzy Vall Ferrera i Valle de Cardos.
Widoki były stamtąd cudne. Pogoda wspaniała. Oprócz mnie dwóch zziajanych panów i samochód parkowych strażników wlokący na tę przełęcz przyczepę kempingową. Pewnie dla pasterzy. Wąską i piękną granią ciągnęła się gruntowa droga opadająca później do Ribera de Cardos. GR11 przekraczał grań i trawersując dwie kolejne doliny schodził na drugą stronę Campirme do doliny Anneu- jedynej, którą jeździ autobus. Dojście tam zajmuje około dwóch dni, w zawiązku z tym poszłam w drugą stronę. Myślałam, że uda mi się zejść z grani prawie do samego Llavorsi. Pamiętałam, że w podobnej sytuacji kilka lat temu Edek Krzyżak przeszedł 20 km szosą, ale byłam przekonana, że ja to rozegram lepiej… Na mapie jest jakaś podejrzana ścieżka. Wprawdzie to 1000 metrów prosto w dół, wprawdzie bez znaków przez krzaki, ale naprawdę myślałam, że dam radę. Straciwszy około półtorej godziny, podrapana, spocona jak mops i obficie pogryziona przez bąki wróciłam na grań i zeszłam do Doliny Cardos gruntową drogą. Skróciłam Edkową wędrówkę asfaltem zaledwie o połowę. Wyszłam na szosę przy pięknym romańskim moście tuż przed Ribera de Cardos. Wypiłam piwo w lokalnym barze, przeszłam kilkadziesiąt metrów i złapałam stopa aż do Llavorsi. Chłopak, który mnie zabrał powiedział, że tu nikt nikogo nie podwiezie, ale on stanął, bo zobaczył czekan… Pogadaliśmy o tym, który staw już rozmarzł i jaki jest śnieg pod Pica d’Estats i w Baborte. Zaliczyłam też krótki objazd Llavorsi. Bar z dobrym jedzeniem jest tuż obok dużego sklepu jakieś 100 metrów powyżej przystanku autobusowego (na lewo). Wszystkie 3 hotele nad rzeką… Na jednym z nich pisało hostel więc pomyślałam, że może ten jest najtańszy. Padłam natychmiast po wyjściu spod prysznica. Byłam skonana…
PS: Poranny autobus do Lleridy jest skomunikowany z kolejnym jadącym od razu na lotnisko el Prat. Nie trzeba jechać aż do końca. Autobusy mijają się w czymś na B… Chyba Benabare. Wystarczyło spytać kierowcę. Najbardziej emocjonujące w tym ryzykownie późnym powrocie było oczekiwanie przed świtem na nadjeżdżający z Esterri d’Aneu autobus. Nie wiedziałam gdzie jest przystanek w moją stronę, jakiś pan poradził mi stanie na środku szosy… Mgła, ciemności, w rozkładzie jazdy zupełnie nic, ale zadziałało!
O, widzę jeszcze jedna fanka słoików na mocz :-P
nie są najgorsze, chociaż nie tak elastyczne i miękkie jak te na coś grubszego:)