W zapadającym zmierzchu wdrapaliśmy się na grań za wcześnie. Zobaczyliśmy jezioro, ale nie znaleźliśmy zejścia. Nie było rady trzeba był znów zejść, minąć kolejne zamarznięte jeziorko, już dawno zgubiliśmy się w ich układzie na mapie, podejść na próg i mieć nadzieję, że to już przełęcz. Było zbyt ciemno, żeby być czegokolwiek pewnym. Jose wyszedł wcześniej, bo ja zamarudziłam na poprzedniej przełączce, mając nadzieję, że da się tam jakoś zejść. Kiedy go dogoniłam mruknął, że znalazł ludzki ślad ale mu zginął…
W ciemnościach niewiele już było widać. Wydawało nam się, że póki widzimy cokolwiek powinniśmy postarać się jak najniżej zejść. Wielkie bloki na pewno zejściem nie były, dziury poprzykrywał śnieg, na szczęście nocą zmarzł i był bardzo twardy. Złaziliśmy po skomplikowanej stromiźnie na łeb na szyję, niejednokrotnie zeskakując na jakiś nieznany nam przecież śnieżny most. Nie załamał się ani jeden kawałek. Żadne z nas się nie pośliznęło i nie wywróciło. Żleb wypłaszczył się przy zamarzniętym stawku (prawie kałuży), a potem wpadł w wąski i stromy uskok. W świetle gwiazd zobaczyliśmy kozi czy sarni trop. Szedł trawersem do góry omijając kanion. Poszliśmy śladem. Prowadził do niewielkiego lasku na żebrze grani. Za laskiem stok opadał i udało nam się dość sprawnie zejść. Jezioro otaczało kamienne rumowisko pełne wielkich szczelin i dziur. Wzszedł księżyc i chociaż był dopiero nów, śnieg odbijał światło i zrobiło się wystarczająco jasno, żeby iść. W ciągu godziny udało nam się przejść tylko kilkusetmetrowy trawers. Skały były zalodzone i każdy krok wymagał czasu i koncentracji. Próbowaliśmy iść kilkadziesiąt metrów powyżej jeziora, ale zbocze zrobiło się strome i w końcu zeszliśmy niżej. Gdzieś po siódmej drogę przeciął nam lity lód- zmarznięty, szeroki na kilka metrów strumyczek. Próbowaliśmy podejść wyżej i jakoś to wszystko ominąć, ale nie daliśmy rady. Oblodzone skały pokrywał świeży śnieg. Pod nami straszyło niezamarznięte jeszcze jezioro. Schronisko powinno być tuż tuż, może mniej niż 20 minut, ale tędy chyba nie dało się przejść. Poszliśmy prawą stroną jeziora, zgodnie z mapą, ale drugi, zimą znacznie mniej zaśnieżony brzeg wydawał się znacznie łatwiejszy. Żałowałam, że nie poszliśmy w drugą stronę, teraz było już za późno, żeby zawracać. Złomowisko oblodzonych bloków nie było ani bezpieczne, ani miłe. Szczerze mówiąc mieliśmy już tego dość. Byliśmy zmęczeni, była już noc.
Nie zabraliśmy namiotu, ale Jose pomimo moich protestów (że ciężko) dopakował swój worek biwakowy. Trochę padało, jednym w miarę nadającym się na biwak miejscem była kępa drzewek wysoko na zboczu. Podeszliśmy łukiem omijając zalodzony żleb. Żaden z wielkich kamieni nie nadawał się na kolibę, ale pod gęstymi gałęziami sosen było sucho i jeszcze nie dotarł tam śnieg. W zagłębieniu wśród rododendronów niemal nie wiało, wcale jeśli się leżało płasko przy ziemi. Spięliśmy zamkami nasze przeciwdeszczowe garbate płaszcze, wyszedł „namiot” zasłaniający nogi. Zapakowaliśmy plecaki (prawie puste po wyjęciu karimat, puchowych kurtek i śpiworów) w śmieciowe worki, a sami ubrani we wszystkie ciuchy z trudem wbiliśmy się w niezbyt przestronny biwakowy worek Jose. Na szczęście się dało, chociaż nie zapiął się kaptur i nocą trochę nam zacinało śniegiem w twarz. Nie było zimno. Byliśmy w kurtkach puchowych. Dobrze się tam wyspałam. Jedną z rzeczy, które sobie w najbliższym czasie kupię na pewno będzie worek biwakowy.
Mieliśmy sporo szczęścia. Osłaniały nas drzewa, a padało tylko trochę. Mieliśmy wodę, mnóstwo jedzenia i gaz. Już siedząc w śpiworach, żeby się nie wychładzać ugotowaliśmy całkiem normalny posiłek. Herbata pita w tej niezwykłej scenerii wydawała się znacznie lepsza niż w domu. Byliśmy na jakichś 2200 m npm…. całkiem fajnie :)
Obudziłam się chwilę przed świtem. Nawet gdybyśmy wybierali miejsce ze względu na poranny widok, trudno byłoby o lepsze.
Światło oświetlające Estany Airoto miało tak jadowicie pomarańczowy kolor, że teraz trudno uwierzyć, że zdjęcia są prawdziwe.
Na moim aparacie ( film) wyglądało to mniej więcej tak:
Słońce oświetliło na chwilkę wierzchołki gór. Zdążyliśmy tylko ugotować jedzenie i zjeść.
Potem kolorowe światło zgasło, słońce schowało się za chmury i zaczął się grudniowy, szary dzień.
Z daleka widzieliśmy czerwony dach schroniska, ale nie poszliśmy tam. Nie było po drodze. Z miejsca gdzie nocowaliśmy podeszliśmy wprost do góry trafiając chyba na prawdziwy letni szlak. Być może właśnie tam zniknął tajemniczy ślad. Nie spotkaliśmy go, ale dość łatwym zboczem doszliśmy do miejsca w którym szlak mijał przełęcz. Ten fragment HRP nie jest oznakowany, a nawet jeśli ktoś postawił tam jakiś kopczyk, teraz najprawdopodobniej przykrywałby go śnieg. Droga nie idzie dokładnie tak jak na mapie. Idzie wyżej, bliżej centralnej części jeziora. Nie prosto w dół, ale w prawo od razu z góry w kierunku schronu- to na wypadek gdyby ktokolwiek z Was tam był. Trudne orientacyjnie miejsce, ale zupełnie łatwy szlak.
Byłam w tej okolicy już dwa razy, oba błądziłam, w obu przypadkach było ciekawie. Nie żałuję. Tak naprawdę, to lubię biwaki pod chmurką, nie sądziłam tylko, że okażą się równie fajne zimą.