Nie spieszyliśmy się bardzo tego dnia. Mój plan zakładał tylko przejście do Schroniska d’en Beys. Według szlakowych znaków nie powinno to zająć więcej niż 5,5 godziny (latem oczywiście). W praktyce zajmuje chyba nawet mniej. Pamiętałam tą trasę z czerwca sprzed jakiś 6-ciu lat. Był śnieg, ale nie było problemów. Martwiłam się trochę, że to za krótko więc zamiast iść bezpośrednio na Col Anyel (jak GR10), podeszliśmy najpierw boczną dolinką na pełną sasanek grań z widokiem na jezioro Lanos. Ta ścieżka też powinna być znakowana, nie znaleźliśmy jednak nic, poza kilkoma kopczykami na grani. Prowadził nas za to świetnie widoczny ślad. Głowiliśmy się przez cały czas czyj. Ogromnego i obdarzonego piątym palcem lisa?… Albo może małego misia? Problem był niewielki, bo zwierzak szedł tędy wczoraj, do tego w przeciwną stronę. Ślad znikł kiedy wyszliśmy na trawki, ale tam mieliśmy fragmenty ścieżki i te pojedyncze kopczyki. Wiedzieliśmy też oczywiście gdzie iść. Granią na północ aż do spotkania z GR-em. Trawers, który wyprowadzał stamtąd bezpośrednio na Portella d’Orlu nie spodobał się nam (stromy i tnący lawiniaste zbocze), zeszliśmy więc prawie nad jezioro Lanos. Zamarznięte, ale opróżnione. Wyglądało to tak, jakby ktoś wypuścił całą wodę spod lodu. Śnieg był głęboki i miękki, trzymał świetnie. Możliwe, że niepotrzebnie się bałam. Poruszaliśmy się jednak rozsądnie głownie w górę i w dół starając się niczego nie trawersować. Doszliśmy tak do miejsca gdzie GR10 krzyżuje się z GR7, z tym, że żadnych znaków nie znaleźliśmy. Kierując się wyłącznie mapą wdrapaliśmy się po bardzo stromym na oddzielającą nas od Orlu grań. Teoretycznie chyba w dobrym miejscu. Odliczyliśmy 2,5 jeziora, minęliśmy strumień właściwą stroną. Tam skończyła się nasza pewność gdzie iść. Kiedy byłam tu poprzednio padało i była gęsta mgła, ale co jakiś czas widziałam znak. Teraz wszystko zakryły wielometrowe zaspy. Naprawdę ogromne. Zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy po na wpół zamarzniętym jeziorku tuż pod przełęczą, to jednak wcale nam nie wyjaśniło gdzie iść.
Pogoda popsuła się. Siąpiło i gęstniała mgła. Zdecydowaliśmy się zejść jak się da. Nie połapałam się od razu, że zejdziemy do bocznej dolinki, a może szerokiego żlebu opadającego wprawdzie ostatecznie do tej samej rzeki, nad którą powinniśmy byli iść, ale nie miałam pojęcia jak. To strome, podobne do Tatr góry. Bałam się, że spotkamy po drodze jakiś próg, rzekę nie do przebycia czy inną trudną do pokonania przeszkodę, ale jedynym przykrym miejscem okazał się trawers już rozmarzniętego jeziora, może nie grożący lawiną, ale sugestywnie obiecujący chłodną kąpiel (w wodzie z lodem).
W dole trafiliśmy na szlak, ale nie było tam lepiej. Zwały miękkiego śniegu, poroztapiane już częściowo stawy, spienione rzeki, strome trawersy. Nawet o dziwo błoto. Do tego deszcz i czasem mgła. Udało nam się to wszystko obejść na chwilkę przed wielką ulewą. Zanim lunęło wpadliśmy biegiem pod błękitny dach schroniska. Było na wpół zasypane. Jose zdjął plecak wciągnął pelerynę, obszedł budynek w kółko i nic nie znalazł. Ja siedziałam w tym czasie pod dachem w zacisznym kąciku osłonięta przez ogromną zaspę. W zasadzie to można by tam było spać, sypialiśmy już w gorszych miejscach… Nie spodziewałam się po tym schronisku nic dobrego. Byłam tu kiedyś, cena wynosiła z 50 Euro (nie chcieli sprzedać noclegu bez jedzenia) więc poszłam dalej. Stare dzieje, myśląc o tym i gapiąc się na deszcz zauważyłam coś, co mi nie pasowało… A czemuż to ktoś zostawił na wierzchu drabinę? Jose pobiegł sprawdzić nie czekając aż przestanie padać. Rzeczywiście wzorem alpejskich schronisk zostawiono nam salę zimową na piętrze. Być może ze względu na śnieg. W zasadzie wystarczyło żeby przez okno weszła tylko jedna osoba, sala miała schody i wyjście na dwór z napisem „zamknij po sobie i wyjdź tę samą drogą”. Odkryliśmy to jednak dopiero później.
En Beys to wygodne, duże schronisko. Materace, koce, kominek, duży stół. Był też telefon alarmowy. Nie było skarbonki, którą coraz częściej spotykamy w schroniskach CAF.