Dojazd w góry to nic wielkiego. Lotniska, dworce, to wszystko widziałam już więcej niż raz z tym, że wcześniej szkoda mi było filmowych klatek, a teraz fotografowanie, a raczej myślenie o fotografowaniu zgrabnie wypełniło mi cały, przeznaczony zwykle na czekanie czas. Dojazd z barcelońskiego lotniska El Prat do stacji Sants jest bardzo prosty. Bilet kolejowy za 3 Euro (z groszami). Sants to też nic ciekawego, ale mój pociąg do Leridy odjeżdżał dopiero za półtorej godziny więc postanowiłam się troszkę przejść. Na tyłach dworca jest dziwna metalowa rzeźba, a za nią duży i ładny park. Jakoś go wcześniej nie zauważyłam. Jest gdzie posiedzieć. Cisza, spokój, piękna odbijająca okoliczne wieżowce woda- można by zrobić całą serię zdjęć, ale zgapiłam się i zrobiłam jedno, to co Wam pokazałam to fragment. Wygląda jak druk na jedwabiu, prawda?
Pierwszy raz jechałam Ave. Bilet kupiony w Internecie kosztował tylko 30 euro (na stacji ponad 70). Zaskoczyło mnie, że żeby się dostać na peron trzeba najpierw odstać w długiej kolejce, jak na lotnisku dać prześwietlić swój plecak, a bilet i dokumenty są wielokrotnie sprawdzane. Pociąg pędzi, ale nie jest aż tak szybki jak TGV. W Leridzie na stacji umówiłam się z Jose i dalsza podróż jakoś mi umknęła. Zagadaliśmy się pewnie. Pamiętam, że ściemniło się bardzo szybko, a za oknami mignęła mi piękna, oświetlona zachodzącym słońcem chmura. Jose zaproponował, że się zatrzyma, ale po obu stronach wąskiej szosy straszyła linia ciągła. W efekcie zawróciliśmy i wjechaliśmy do jakiegoś malutkiego miasteczka. Jose zgodnie z obietnicą zaparkował i mi pozostało już tylko fotografować… z tym, że niebo całkiem ściemniało i nie było już nawet śladu po malowniczej zachodniej zorzy.
Na murze był drogowskaz „obserwatorium astronomiczne” więc poszliśmy przez zorane pola ciemną błotnistą drogą. Miasteczko wyglądało coraz lepiej… a potem wzeszedł nad nim księżyc! Leki mróz, przezroczyste powietrze. Bajka. Nie przeszkadzało mi nawet odkrycie, że obserwatorium zamknięto na głucho :)
Potem zatrzymaliśmy się jeszcze kilkukrotnie, ale ściemniło się bardzo i bałam się, że oświetlone jaskrawo zabudowania okażą się zbyt kontrastowe na tle niemal czarnego nieba. Niepotrzebnie, ale to wiem dopiero teraz po obejrzeniu zdjęć na dużym ekranie.
W Pirenejach padało. W nadziei, że zgodnie z prognozą po drugiej stronie grani będzie lepiej przejechaliśmy przez tunel Vielha, wpadliśmy w jeszcze gęstsze kłęby mgły (dosłownie wpychały się do tunelu) i wdrapaliśmy na Port Bonaigua. Mieliśmy zamiar wyjść stamtąd wcześnie rano, ale nocą samochodem tak bujał lodowaty wiatr, że odechciało nam się i dużej wysokości i zimy. Plusem tego dziwnego noclegu były tylko nocne zdjęcia, które udało mi się ustrzelić gdzieś koło drugiej w nocy, wchodząc przy tym niechcący w sandałach do niedostatecznie zamarzniętej kałuży… Brr…
O świcie zjechaliśmy do Francji. Tu rzeczywiście było cieplej. Spakowaliśmy się na jakieś 5 dni, zostawiliśmy vana na parkingu przy stacji kolejowej w Fos i wyruszyliśmy zwykłym GR-em (GR10). Niska i w założeniu osłonięta przez huraganowym wiatrem trasa (mój plan C) miała nam pokazać miejsca, których nie udało się nam przejść zimą 2010 roku. Byliśmy ciekawi co nas ominęło.
PS: wiem, że taka podróż to nic ciekawego, a z drugiej strony te piękne kamienne miasteczka… i pasmo niskich skalistych gór oddzielające Pireneje od wybrzeża :)