Rano wiało tak samo jak poprzedniego dnia. Nie było tego aż tak bardzo czuć w dolinie, ale znajome śniegowe chmurki wszystko wyjaśniały.
W tej sytuacji pchanie się wysoko na grań, jak zaplanowaliśmy wieczorem, nie miało sensu więc bez zbytniego entuzjazmu powlekliśmy się do góry doliną Ara mając zamiar wrócić do Banios de Panticosa drugim wariantem GR11- przez Cuello de Brazato. Tak naprawdę to nie mam pojęcia gdzie znikała narysowana tylko na mapie Editorial Alpina „górna ścieżka”. Idąc wieczorem doliną Ordiso nie widzieliśmy ani kopczyka ani śladu odejścia jakiejkolwiek dróżki. Być może wejście było ukryte w bardzo stromym żlebie.
Przy Cabana Labaza stanęliśmy na chwilę i przeglądając mapę odkryliśmy, że dolinką na przeciw nas prowadzi jakiś szlak i że możemy nim dojść do Panticosa.
Szlak nie był oznakowany, nie było nawet kopczyków, ale na Rio Ara był most…
Poszliśmy tak jak pokazywała mapa (potem sprawdziliśmy na innych mapach i wszędzie jest tak samo) po prawej -orograficznie lewej- stronie strumienia. Słabo widoczna dróżka trzyma się samej krawędzi kanionu, miejscami wbijając się w eksponowane i przy śniegu dość nieprzyjemne miejsca, tymczasem po drugiej stronie potoku wije się wygodna, chociaż ledwo widoczna ścieżynka. Gdybyście szli tamtędy zimą, wybierzcie raczej lewą stronę. Górne piętro doliny jest płaskie i obie ścieżki się łączą.
Sama przełęcz jest łatwo dostępna. Nie byliśmy do końca pewni czy wchodzimy na właściwą, nadal nie było kopczyków, a wszystko co wiedzieliśmy o tej drodze wyczytaliśmy z mapy. Jeden duży szczyt w samym końcu doliny za nim mały… i to tu?
Wyszliśmy na grań w różnych miejscach, żeby poszukać zejścia, ale okazało się bardzo proste. W najniższym punkcie grani był kopczyk. Na przełęczy okropnie wiało więc uciekliśmy w dół jak najszybciej.
Pod przełęczą był wysoki i płaski balkon, a potem zaczęły się schody… Bez problemu znaleźliśmy zejście z uskoku stromym, ale niegroźnym żlebem po prawej stronie. Wyszliśmy na wysoki trawers pięknego zamarzniętego jeziora. Ścieżka chwilami wylazła już spod śniegu i drogę znaczyły podejrzanie gęsto ustawione kopczyki.
Przekonani, że trudności mamy już za sobą usiedliśmy sobie na stoku, wyjęliśmy zapasy. Słońce grzało prawie jak na plaży. Po prostu bajka.
Kiedy w końcu niechętnie wyleźliśmy zza chroniącego nas przed wiatrem kamienia, przebrnęliśmy przez głęboki i mokry śnieg, i obeszliśmy brzeg jeziorka, kopczyki raptownie zniknęły, a ścieżka weszła w paskudny, kruchy i eksponowany trawersik po trawkach nad urwistym wodospadem.
Poszliśmy kawałek, ale niebezpieczna ścieżka wyprowadzała na urwiste skały i tam się kończyła. Wyciągnęłam mapę (co oczywiście należało zrobić wcześniej) i wróciliśmy do ostatniego punktu gdzie widzieliśmy jakikolwiek ludzki znak- miejsca gdzie rzeczka wypływała z jeziora. Na kamieniu po drugiej stronie potoku stał całkiem dobrze widoczny kopczyk. Jak się okazało ostatni…
… Właściwie miałam zamiar tego nie opisywać ( tak jak nie zdradza się zakończenia powieści- gdyby ktoś w Was chciał powtórzyć tę trasę zimą, niech lepiej dalszego kawałka nie czyta :)) Poszukiwanie zejścia z Espelunzy okazało się fascynującą układanką, troszkę wkurzającą bo z wolna robiło się coraz później. Ścieżka wyszła na oblodzone zbocze i zamiast schodzić zaczęła piąć się pod górę po przeciwległym stoku.Śnieg zgrabnie ukrywał wszelkie znaki i długo kluczyliśmy poszukując zejścia w paskudnej stromiźnie. Być może latem, kiedy widać gdzie iść, jest tam całkiem łatwo. Zimą, w gęstniejącym zmroku było trudno. Nieoznakowana ścieżka schodzi samym grzbietem malowniczego uskoku, na krawędzi wypiętrzonych ukośnie skałek. Bardzo proste jak już się to wie:)
Byliśmy trochę zirytowani, Jose odgrażał się że wróci tam ze sprayem i oznakuje cały szlak… Było późno, a na dół daleko. Na domiar złego upadł mi aparat, otworzył się, naświetlił dwie klatki…a przy okazji rozładowały się baterie :) Nie mam więc więcej zdjęć z tej trasy. Bardzo szkoda, bo schodząc mieliśmy okazję obserwować przepiękny zachód słońca. Do cabany w dolinie Yenefrito doszliśmy już o zmroku. Ja bardzo przemoczyłam buty, a Jose wpadł do rzeki nabierając wody do butelki :) Na szczęście domek był ciepły i suchy, a prycza do spania drewniana nie betonowa.
Do rana nawet wyschły mi skarpetki:)