Pogoda była paskudna. Mieliśmy samochód, więc zdecydowaliśmy się przejechać do następnej doliny i zobaczyć Ibon de Ip, do którego nie udało nam się dojść w zeszłym roku.
W Canfranc było lodowato zimno, ale świeciło słońce. Na kościele była kartka „Zamknęliśmy na zimę”. Kwitły śliwki.
Zostawiliśmy w samochodzie trochę rzeczy, dopakowaliśmy deszczowe pelerynki i poszliśmy w górę znakowanym szlakiem. To były nasze ostatnie dwa dni.
W lesie kwitło mnóstwo ciemierników, rozwinęły się już wierzbowe bazie i kotki leszczyny. W cienistych miejscach było pełno fiołków. Widziałam też jedną mizerną prymulkę. Żółtą, taką jakie kwitną w naszych lasach i trochę niebieskich i białych przylaszczek.
Mocno wiało. Po chwili słońce zakryły chmury i zaczął padać drobny śnieg.
Ponad lasem pokazał się widok na Malata Gabardito i stoki Lecherin… gdzie kiedyś głupio złamałam nogę. Mogłam sobie teraz obejrzeć całą trasę…
a przynajmniej popatrzyć na nią tak długo, jak pozwalały chmury :)
Ścieżka wspinała się wygodnym zygzakiem nad urwistym kanionem przez las, a potem wyszła na suche łąki. Na skraju lasu spotkaliśmy dużą grupę starszych Francuzów. Szli w dół. Na horyzoncie pokazywał się czasem Cirque de Ip, niestety widać było tylko fragmenty, pojawiające się na krótkie chwile wśród wieszających się na grani chmur.
Wyżej weszliśmy w płytki śnieg, gęsto poprzerastany suchymi łodygami irysów. Torebki z nasionami grzechotały przy każdym trąceniu, były zabawne, ale nie aż tak piękne jak kwiaty… niestety na nie trzeba jeszcze długo czekać. Łąki nad Ibon de Ip muszą być piękne wiosną i wczesnym latem. Oprócz irysów widziałam całe mnóstwo wyłażących już z ziemi narcyzów. Wyglądały na późno kwitnące, wysokie odmiany.
Zimowy widok był niemal monochromatyczny, ale bardzo ożywiała go gra świateł.
Niestety za nami nad masywem Aspe gromadziły się ciężkie chmury i już za chwilę śnieg zaczął padać i tu. Ostatnie kilkaset metrów walczyliśmy z zasypującą nas ostrym śniegiem czy lodem wichurą, zdezorientowani szukając schroniska we mgle.
Nad Ip stoi kilka domków, schron jest ostatni z nich. To duży nowocześnie wykończony budynek, ale widoczność była tak słaba, że niemal zwątpiliśmy, że uda się go znaleźć. Na szczęście co jakiś czas było jeszcze widać ślad Francuzów.
Z ulgą dotarliśmy do wielkich metalowych drzwi. Wnętrze – pokryta dobrą posadzką podłoga i kilka nowych metalowych stołów, było pełne pośniegowego błota. Francuzi nie pozamiatali. Znaleźliśmy szczotkę i wygarnęliśmy na zewnątrz cały śnieg. Ściemniało się i kiedy tylko trochę przestało padać pobiegłam nad Ibon de Ip z aparatem… To piękne miejsce i wcześniej widziałam sporo bardzo dobrych zdjęć. Niestety jezioro było opróżnione, a resztkę zamarzniętej wody zasypał śnieg.
Zawróciłam w kierunku schronu, to tylko kawałek, niespodziewanie chmurska przeleciały i na moment pokazało się słońce przeświecające przez resztki śniegowych chmur.
Jose w schronisku też je sfotografował. Aparat jest bardziej czuły niż oko. Naprawdę pamiętam jeszcze więcej mgły… piękne prawda?
Za chwilę niebo było już całkiem czyste, a resztki zabarwionych jaskrawo chmurek poprzyczepiały się do skałek Lecherin.
Aż trudno było stamtąd odejść!
Piękna pogoda utrzymała się z piętnaście minut. Nocą padało. Wiatr trzaskał wielkimi i trudnymi do zablokowania okiennicami i świstał w nieszczelnych okienkach. Miałam wrażenie, że po pustym i bardzo akustycznym schronie ktoś chodzi. Jose nawet kilka razy wstał. Zamek w drzwiach był zepsuty i musieliśmy je zablokować od wewnątrz, żeby się nie otwierały. Myśleliśmy, że może ktoś się do nas dobija po nocy, ale to był tylko wiatr. Odgłosy, które wydawał na tym wysoko położonym pustkowiu mogłyby z powodzeniem imitować najazd duchów. Byłam pewna, że słyszę ostrożne kroki na drewnianej podłodze strychu, skrzypienie metalowej poręczy schodów, dźwięk ugniatanego czyimś ciałem materaca… jęk drugich, zamkniętych na głucho i zakopanych pod śniegiem, nie wiadomo po co zrobionych drzwi. Wszystko to przerywane donośnym stukotem wciąż się otwierających okiennic i piskiem sznurka trzymającego drzwi. To wcale nie wydawało się groźne. Duchy chyba nic od nas nie chciały, po prostu schowały się tu przed huraganem, tak jak my.
Było zimno i przez noc ani trochę nie rozmarzł śnieg, który zostawiliśmy w garnku mając nadzieję na odrobinę wody. Dobrze, że mieliśmy dużo gazu. Resztę zostawiliśmy w schronisku. Może się komuś przyda. To był nasz ostatni górski nocleg tej zimy.
Rano nadal okropnie wiało. Było tak zimno, że zdecydowałam się schodzić w kurtce puchowej. Zapominałam szalika i chcąc nie chcąc zawiązałam na twarzy wełniane kalesony (na sobie miałam cieplejsze powerstretche). Miałam ochotę zejść inną trasą. Biegnącą w stronę Canfranc Estacion drogą, która potem przechodziła w strome zejście, ale Jose Antonio się uparł. Twierdził, że jest za duży wiatr, droga wysoko, nie mamy wody. Te wszystkie argumenty to sama prawda, zgadzałam się… ale nie lubię powtarzać świeżo zrobionych tras. Lubię niespodzianki. Bardzo niechętnie dałam się namówić na ten sam szlak w dół.
Wiatr niemal ścinał nas z nóg. Pomimo usilnych prób znalezienia wczorajszej drogi błąkaliśmy się po okolicy w tą i z powrotem trafiając w całkiem nowe zakątki Ip. Do starego schroniska- całkiem dobra mała, ale przytulna cabana, fajniejsza niż bezduszny nowoczesny schron. Na kilku metalowych łóżkach są grube, miękkie materace… Do jakichś dziwnych, pewnie potrzebnych do spuszczania wody maszyn… na wywiany, zupełnie nieznany stok.
W końcu znaleźliśmy biały domek robotników, a potem poszliśmy już prosto w dół.
Widoki wcale nie przypominały wczorajszych, nocą padało, wiatr poroznosił śnieg po wszystkich zakamarkach doliny, a jednak było mi żal nieznanej drogi i gór, które czekały schowane za granią.
Największe wrażenie – zdjęcia 7, 10, 14, 17, 19, 20. Dziękuję!