Poranny widok z Col d’Iseye też był bardzo piękny.
Wstaliśmy przed świtem, ale grzebaliśmy się długo. Zimą przy cabanie nie ma wody i trzeba było stopić śnieg.
Przyjemnie było pić herbatę przyglądając się jak słońce schodzi coraz niżej oświetlając kolejne grzbiety gór.
Widoczność była świetna, bez trudu można było rozpoznać wszystkie wierzchołki cyrku Lescun,
a strzelisty szczyt tuż obok nas (być może to tylko urwisko Pic Permayou) wyglądał cudownie.
Kiedy wychodziliśmy słońce było już bardzo blisko, ale zmrożony nocą śnieg świetnie trzymał. Szliśmy leciutko nie zapadając się ani trochę.
Podejście zajęło najwyżej 20 minut, mniej więcej tyle ile wspinało się słońce. Wyszliśmy na przełęcz zalaną światłem. Śnieg skrzył się w słońcu, wszystko porosła świeża szadź.
Chwilkę pochodziliśmy po siodle szukając zejścia. Nie było nic bardziej łagodnego i w końcu zdecydowaliśmy się pokonać nawis. Mniej więcej na środku przełęczy niedawno poleciała mała lawinka i śnieżny balkon był ukruszony. Jose miał okazję wykorzystać swoje dwa czekany noszone od czasu przerażającego zejścia po lodzie z Horquette d’ Alans dwa lata temu.
Przydały się. Nawis był wprawdzie krótki, pionowe były najwyżej 3 pierwsze metry, ale dalej też było stromo i można by dość daleko zlecieć.
Zeszłam druga wkładając lewą dłoń w wyrąbaną czekanem dziurę (noszę tylko jeden, bardzo zwykły czekan). Do zrobienia, ale niezbyt wygodne. Palce mi przy tym zmarzły na kość :)
Wyszliśmy na piękne śnieżne pola i postanowiliśmy jeszcze nie schodzić. Na przełęczy stał drogowskaz wskazujący Lac Montagnon. Nie wiedziałam, że jest tam szlak, a taką drogę wymarzyłam sobie jeszcze przed wyjazdem, patrząc na mapy.
Bez trudu pokonaliśmy pochyłe zbocza odkrywając, że łatwiej było ominąć nawis i zejść z kolejnego troszkę wyższego szczytu po lewej (gdybyście tam weszli zimą nie schodźcie, podejdźcie kilkadziesiąt metrów granią, dalej w lewo jest bardziej płasko).
Szlak oczywiście ginął pod śniegiem. Na mapie IGN Ossau 1:25000 można się dopatrzyć kilku urwanych ścieżek prowadzących w stronę Montagnon d’Iseye. To trawersy. Zbocza są strome. Postanowiliśmy, że bezpieczniej będzie spróbować się tam dostać granią. Czytałam o takim letnim przejściu.
Wdrapaliśmy się na grzbiet powyżej Col d’Arras i udało nam się przejść kilkaset metrów po coraz ostrzejszym grzebieniu.
Zdobyliśmy nawet jakiś szczyt- najprawdopodobniej Table de Ponce ( 2159 m npm). Niestety nie udało nam się z niego zejść. Nawisy ściekały i odklejały się. W skalistej, ostrej jak nóż grani było pełno dziur. Zeszliśmy kilka metrów i poddaliśmy się. Zapomniałam nawet to sfotografować- woleliśmy stamtąd jak najszybciej uciec. Nagle odkryliśmy, że jest niebezpiecznie i trudno… Tak naprawdę trudno było tylko na kilku metrach.
Zeszliśmy po własnych śladach podziwiając Col d’Iseye w poduszeczce chmur.
Śnieg miękł i przed Cabane Laiterine zaczęliśmy się bardzo zapadać.
Wstąpiliśmy tam na chwilkę, żeby zjeść. To duży wygodny schron z pryczami dla kilku osób i wielkim stołem, niestety zimą również bez wody. To zbyt wysoko, źródła zasypały metry zasp. Nie piliśmy od rana, a był straszny upał. Mieliśmy zamiar napić się na zapas i wrócić na grań w kolejnym, być może łatwiejszym miejscu, już za nieprzechodnim uskokiem.
Zanim roztopiliśmy śnieg naszą zaplanowaną na popołudnie trasę przecięła spora lawina! Na dodatek spadła nie wiadomo skąd… Zdecydowaliśmy, że na dzisiaj dość. Trzy pozostałe nam do wieczora godziny spędziliśmy na spacerze- ekspedycji- poszukując w okolicy wody.
Odkryliśmy ją prawie godzinę niżej. Z ogromnej zaspy wypływał spory strumień.
Napełniliśmy wszystkie znalezione w schronie butelki, nawet takie po winie.
Kiedy wracaliśmy zachmurzyło się i wszystko zakryła mgła. Zero widoczności. Cabanę znaleźliśmy tylko dzięki własnym śladom. Nie wiem czy w takiej sytuacji znaleźlibyśmy zasypany Lac d’Montagnon…
Żal mi było nocnych zdjęć, ale takie są góry. Na pogodę nic się nie poradzi. Opiliśmy się za to jak bąki i poszliśmy bardzo wcześnie spać. Obudziłam się o drugiej w nocy. Wygrzebałam spod głowy schowane tam przed mrozem buty, zeszłam ze stryszku starając się nie hałasować i nie świecić za bardzo latarką. Musiałam wyjść do toalety, ale nie chciałam budzić Jose. Wyszłam i jeszcze szybciej wróciłam po kije i czekan!
Dzięki nim udało mi się zrobić to zdjęcie. Nie powtórzyłam go, bo aureola wokół księżyca znikła już podczas kilku ostatnich sekund naświetlania. Zachowała się jednak na kliszy. Prawda, że piękna? —->
Ojej, tym ostatnim rozłożyłaś mnie na łopatki! Kiedy wernisaż?
musiałabym tam chyba wrócić i zrobić więcej takich zdjęć, a najlepiej zamieszkać w jakiejś cabanie :)
No Kasia zawsze najlepsze zostawia na koniec ;-)
jeśli myślisz o zamieszkaniu w cabanie, to faktycznie mam taki plan (na starość oczywiście :))