Ponieważ pogoda wyraźnie się poprawiła postanowiliśmy się nie poddawać i dotrzeć do Francji w kółko, samochodem.
Zjechaliśmy do Ainsy i znów podjechaliśmy kawałek doliną rzeki Cinca. Gdzieś na wysokości Pena Montanesa Jose przypomniał sobie, że jego buty nadal suszą się na parkingu w Torli. Wróciliśmy, odnaleźliśmy (ktoś uczynny oddał je paniom z informacji turystycznej, podobno dostają im się i psy, i koty, i dziecinne wózki, i narty, i kule…).
Kiedy w końcu udało nam się przejechać przez tunel Bielsa, był już wieczór.
Nie było miejsc w gite (szkolna wycieczka), więc znów przenocowaliśmy w vanie. Fajnie było patrzyć jak wysoko, na wyciągach Piau Engaly wynurza się z chmur i znów gaśnie zostawione tam nie wiem po co światełko. Mrugało jak latania (w morzu chmur). Cieszyliśmy się tym widokiem przez długi czas, nie ustaliliśmy jednak czy świeci też nocą. Chmury opadły i nad doliną zawisła gęsta mgła. To jednak Francja. Nocą padał drobny śnieg.
Rano zjechaliśmy z gościnnej górki i zaparkowaliśmy przed barem pełnym stylowych gadżetów, chyba jeszcze bardziej francuskim niż ta mętna pogoda. Lubię takie miejsca- zawsze pełne miejscowych, z doskonałą kawą i świeżym pieczywem, którego niestety nie jadam, ale Jose je zawsze.
Próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć o prognozach i otwartych lub nie schroniskach, ale pan z baru nie wiedział, a pani w merostwie orzekła, że wszystko niedostępne, zamknięte, zasypane… przecież jest zima!
Zdecydowaliśmy się zacząć od lac l’Oule. Początkowo trzeba podejść kilka kilometrów szosą. Baliśmy się, że będzie głęboki śnieg, ale okazało się, że mieliśmy szczęście.
Chwilkę przed nami przejechał pług. Droga została odśnieżona aż do parkingu na odgałęzieniu do Lac Oredon. Miejscami pług przegryzł się przez lawiniska wycinając w śniegu głębokie na kilka metrów tunele. Ciekawi byliśmy po co, skoro schroniska nieczynne?
Podejście poszło nam błyskawicznie. Zastanawialiśmy się nawet czy nie iść od razu nad lac Oredon- szlakiem wzdłuż rzeki, ale po kilku krokach zrezygnowaliśmy. Nie było nic widać spod śniegu, a na mapie to przejście nie wygląda wcale jasno. Można by od biedy pójść szosą, teraz przepięknie białą. Był na niej nawet jeden ślad. Rakiety. Przeszliśmy kawałek za zakręt, kiedy nasz poprzednik wrócił. Kilometr dalej szosę zasypała świeża lawina (drogę wycięto w skałach, narciarska ścieżka biegnie dołem chyba właśnie z powodu stromizny i lawin). Chłopak i bał się pójść po bardzo tam stromym zboczu. Pokazywał nam na komórce zdjęcia. Nic groźnego, ale po nocnym śniegu lawiny miały prawo lecieć. Było z czego więc odpuściliśmy.
Skręciliśmy w stronę lac l’Oule. Wszystkie jeziora Neouvielle mają tamy i doprowadzające do nich jezdne drogi. Latem to bardzo razi, teraz gruntowa, wycięta miejscami w skale dróżka była pod śniegiem, a góry wydawały się prawie dzikie.
Nad lac l’Oule nie prowadził żaden ślad. Doszliśmy do tamy (z 1917 roku ), a potem połaziliśmy trochę po zboczu szukając przejścia. Bardzo się zdziwiliśmy widząc działający wyciąg i otwarte jeszcze schronisko. Puste, ale z obsługą.
Nie rozpoznałam go, chociaż byłam tu już kiedyś, 6 czy może 7 lat temu. Budynek odnowiono i przebudowano. Podłączony do sieci wyciągów ciągnących się aż do Luz Saint Sauveur stał się bazą dla narciarzy. Pomyślałam, że szkoda, ale obsługa okazała się wyjątkowo miła. Powinniśmy byli zostać tam na noc, tylko że rozbestwieni przez łatwą poranną trasę uparliśmy się dotrzeć nad lac Oredon. Przecież była dopiero trzecia.
Dziwnie było oglądać puste jezioro i wijącą się przez nie rzeką. Pewnie taką jak przed 100 laty, jeszcze przed tamą.
Cywilizacja skończyła się tuż za „jeziorem”. Potem ugrzęźliśmy na dobre. To oddzielna historia, całkiem z innego świata więc opiszę ją także oddzielnie. Park Neouvielle nie bez powodu jest zimą tak bardzo pusty i dziki. Zaskoczył nas.