8 marca
Podejście z Lescun zajęło nam bardzo dużo czasu. Najpierw fragment Gr10 wspinający się na niskie wzgórze stromym zaśnieżonym lasem, aż do Platou Lhers. Potem kilka kilometrów przysypaną śniegiem betonową drogą, na koniec stromy trawers na Col de Saoubathou. 1100 metrów podejścia.
Kiedy dotarliśmy do połączenia drogi z biegnącym granią HRP, zachmurzyło się i zaczął padać śnieg. Z trudem znaleźliśmy właściwą przełęcz. Liczne wcześniej ślady nart i rakiet zanikły. Zostaliśmy „sami”. Na grani tkwił zakopany niemal po trzonek, samotny drogowskaz wskazujący na col de Souperrat. Żadnych innych znaków. Próbowaliśmy przejść trawersem porośnięte nawisami, bardzo strome zbocze Pico Royo, ale poddaliśmy się. Byłam zmęczona, zacinało śniegiem, robiło się coraz później. Przy słabej widoczności dotarcie do położonej jakąś godzinę dalej, być może całkiem przysypanej cabany Lapassia, a nawet do jakiejkolwiek innej w tej dolinie wydawało się całkiem niemożliwe. Na przełęczach siedziały duże nawisy. Śnieg był luźny, nawet w rakietach zapadaliśmy się głęboko.
Francuska strona wyglądała zupełnie inaczej niż południowe hiszpańskie zbocza. Połaziliśmy trochę po nawianym stoku, zmienionym nie do poznania w porównaniu z latem . Znałam ten szlak, ale z trudem udawało mi się rozpoznać tylko niektóre szczegóły. Niebo na północy zrobiło się seledynowo- zielone. Jak czasem w Polsce, kiedy nocą zapowiada się wielki mróz.
-Rozbijmy namiot zaproponował Jose- niepoprawny optymista (mieliśmy leciutki, letni namiot, niemal nic).
-Nie chcę -uparłam się. -Zwariowałeś! Jesteśmy wysoko, na samej grani. Zasypie nas i zamarzniemy. Wracamy – uprałam się walcząc z okropnym przekonaniem, że straszliwie stchórzyłam. Nie wiem czemu tak bardzo chciałam zejść. Było po 6, godzina do zmroku. Wokół nas tylko ponure nawisy. Zimno, trochę chmur, padał lekki śnieg. Zbiegliśmy do położonej 500 metrów niżej cabany de Callau. Do drzwi dotarliśmy już w zupełnej ciemności. Zbiegając niełatwym wcale, pełnym stromych trawersów szlakiem (podejście zajęło nam przecież prawie trzy godziny) obiłam sobie okropnie stopy, moim jedynym marzeniem było ściągnąć buty. Wrzuciłam śpiwór na stryszek, byłam tak zmęczona, że całkiem odechciało mi się jeść. Jose krzątał się gdzieś na dole, rozpalał ogień, coś jadł. Zasnęłam niemal natychmiast i obudziłam po mniej więcej godzinie. Nad nami przewalał się huraganowy wiatr. Wichura wyła i wydawało się, że dach zaraz odleci.
-Co się stało?- spytałam
– huragan. Zerwał się przed chwilą. Nagle. To może być taki legendarny wiatr, który przenosi śnieg z jednego miejsca w drugie. Po hiszpańsku Torb. Zdarzały się wypadki w których zginęły całe grupy ludzi. Zasypywało ich w wąskich dolinach. Czasem się zdarza zimą. Zrywa się niespodziewanie kiedy jest inwersja termiczna…
-Tak nagle? -zdziwiłam się -bardzo wieje?. Byłeś na zewnątrz?
-Nie najgorzej. Można ustać -powiedział. -Zobaczymy rano. Dobrze, że nie śpimy w namiocie na grani.
Z tym łatwo mi się było zgodzić. Dobrze mi było w ciepłym śpiworze, pod bezpiecznym, chociaż wyjącym dachem. Nie chciało mi się już zwlekać ze stryszku. Pamiętam tylko, że była chwila, w której wiatr niespodziewanie, w jednej chwili, zamilkł. Jakby ktoś wyłączył dźwięk. Przez kilka minut panowała zaskakująca cisza, a potem wycie wróciło z niezmienioną siłą.
– Słyszałeś to?- Spytałam niepewna czy mi się to wszystko nie śniło.
-Tak, dziwne bardzo, jakbyśmy byli w oku cyklonu.
9 marca
Rano widoczny z góry las był cały ośnieżony, chociaż kiedy podchodziliśmy drzewa były gołe. Zaspy na grani wyglądały tak samo jak przedtem. Col de Saoubathou w jaskrawych promieniach słońca nie podobała mi się ani trochę bardziej niż wieczorem.
Strome zbocze, pełne zasypanych śniegiem żlebów, żadnego śladu, żadnych pomysłów gdzie iść. Nisko w dolinie snuły się dymy spalanych przez francuskich farmerów traw. Góry w oddali wydawały się brudne. Przykurzone, zbrązowiałe szczyty zwieńczone skalistym wierzchołkiem Pic du Midi d’Ossau.
Kiedy podchodziliśmy latał nad nami helikopter. Wyglądało to jakby szukali kogoś na drodze, z której zrezygnowaliśmy poprzedniego dnia.
-Nie idźmy tam zaproponowałam. -Przez kilka dni śniły mi się koszmary, połamane, powykrzywiane nogi, kalecy ludzie, wózki inwalidzkie… – To paskudne, północne zbocze. Lawiniaste, jest dużo śniegu… z kiepskim widokiem… Chodźmy do Hiszpanii.
-Nie dojdziemy do Lizary na czas i zaczną nas szukać -zaprotestował Jose Antonio.
– Już i tak nie dojdziemy na czas. Mieliśmy wrócić za tydzień. To jutro. Bez szans. Zadzwońmy do nich -powiedziałam wyciągając telefon. -Przedwczoraj na grani była sieć, może teraz też jest?
-Nie ma -powiedział pokazując mi swój aparat. A jednak mój telefon coś złapał.
-Dzwoń -wręczyłam mu słuchawkę.
Lizara nie odbierała, dodzwoniliśmy się tylko do Teresy, prosząc, żeby ich powiadomiła. Po chwili sieć znikła. Wdrapaliśmy się na grań poniżej Pico Royo. Na mapie był biegnący granią szlak w kierunku col d’Arlet skąd można by zejść do schroniska Arlet. Jose nigdy tam nie był i bardzo mu zależało, żeby to przejść.
-Spróbujmy- zgodziłam się, grań powinna być bezpieczna. Jednak zrobiliśmy błąd podchodząc na poprzedzającą Pico Royo przełączkę. Trzeba było wejść po żebrze grani bezpośrednio na szczyt. Ścieżka trawersowała wierzchołek po północnej stronie, w miejscu gdzie teraz tkwił nawis. Śnieg rozmiękł w słońcu. Nie zdecydowaliśmy się. Zresztą ostra, obklejona „skapującymi” nawisami, stroma grań przed nami też nie wyglądała łatwo.
Nie spodobało nam się też, zaznaczone na mapie zejście z przełączy do doliny Aragon Subordan. Wydawało się straszliwie strome. Gładkie nadtopione i zlodzone śnieżne pole, nachylone ponad 45 stopni, być może tylko na początku… nie widzieliśmy co jest dalej, ale nie wyglądało to zachęcająco. Zresztą mieliśmy czas. Poszliśmy granią do trasy HRP i potem niewidocznym zimą szlakiem aż do Pena la Riste. Piękna, łatwa trasa. Jak Czerwone Wierchy. Tylko dwa miejsca były trudne. Pierwsza skalista przełączka, gdzie rude skały rozgrzane słońcem nadtopiły zalegający na nich śnieg. Nie dało się iść tylko po skałach. Przejście po takim niepewnym odklejonym, rozmiękłym już śniegu nad stromizną nie było fajne. Następne skaliste przełączki na szczęście były już znacznie szersze. Nieprzyjemne było też ostanie podejście przed samym szczytem Pena la Riste, jak na mój gust bardzo, bardzo strome (około 5o stopni, być może trzeba było wejść granią jak na mapie, ale tam siedział mięknący już nawis). HRP omija ten wierzchołek, my weszliśmy, inaczej nie dostalibyśmy się do zejścia. Śnieg zlodowaciał i raki całkiem dobrze trzymały. Zeszliśmy grzbietem, który doprowadził nas do zgubionego kilka dni wcześniej znakowanego szlaku na col de Pau. Zabawnie było iść śladem kozic. Bezbłędnie unikały pęknięć na brzegu odklejających się już nawisów.
Dalej, malownicza, dobrze oznakowana ścieżka sprowadzała stromym zboczem z widokiem na Castello d’Archer, aż do znanej nam już Guarrinzy. Tym razem w rozbitej chałupie poczuliśmy się całkiem jak w domu.
Było ciemno, za nami jak co dzień niemal 12 godzin marszu. Ewidentna wada zimy w porównaniu z latem, zimą niemal wcale się nie odpoczywa. Śnieg, zimno, nie ma gdzie usiąść… Byłam skonana. Potrzebny mi jeden luźniejszy dzień wymamrotałam zasznurowując kaptur w śpiworze tak, żeby została mi tylko szczelinka potrzebna do oddychania.