10 marca
Trochę utknęliśmy. Nie bardzo było jak wrócić do Lizary nie powtarzając jakiegoś przejścia. Mogliśmy spróbować zdobyć Castello d’Archer, ale potem trzeba by wrócić przez trudny, bardzo stromy znajomy już trawers na zboczach Secus. Inna prowadząca z Selva de Oza droga wymagałaby zejścia z Colado Constantiza, widzieliśmy je, było bardzo strome i spod śniegu już kilka dni wcześniej wyłaziły fragmenty skałek, teraz mogło być tylko gorzej.
Zresztą chciałam odpocząć. Zdecydowaliśmy się na powrót doliną Aigues Tuertas. Kilka dni wcześniej przebiegliśmy ją w zasadzie już po zmroku. Niewiele widzieliśmy. Żeby nie iść drogą przeszliśmy na słabo widoczną ścieżkę, biegnącą po przeciwnej stronie doliny. Warto było. Nasłonecznione zbocza były już wolne od śniegu i na łąkach zakwitły tysiące narcyzów.
Całkiem ładna, spokojna ścieżka. Minąwszy Achar de Aiguas Tuertas weszliśmy znów do pięknej, zaśnieżonej dolinki pociętej w esy floresy meandrami spokojnej rzeczki. W wystawionych na słońce, schowanych w śnieżnych tunelach zatoczkach, zaczynała się już zielenić trawa. Mokra ziemia na dnie była żywo-czerwona. Dolina pokazywała odrobinkę swoich letnich kolorów.
Szybko minęliśmy niewyraźną przełęcz Puerto d’Escule i zaczęliśmy powoli schodzić w kierunku Francji. Po francuskiej stronie był niemal identyczny, troszkę tylko mniejszy, płaski balkonik z meandrującą rzeczką. Daleko, za szeroką doliną i drogą na Col de Somport rysowały się białe pasma z charakterystyczną sylwetką Pic du Midi d’Ossau. Było wcześnie. Wydawało nam się, że mamy naprawdę wypoczynkowy dzień, bez nerwów, bez raków… jednak nie do końca. Ścieżka schodząca z progu doliny była urwista i stroma. Zaraz za wąskim skalistym kawałkiem widać było świeże lawinisko. Żadnych śladów biegnących w tamtą stronę…
Jose Antonio uparł się, że musi być stamtąd jakieś inne, zimowe zejście. Wydawało mi się, że może mieć rację, na stromą ścieżkę nie prowadził żaden ślad, więc zawróciłam i poszłam w drugą stronę. Rzeczywiście, za zakrętem pełna śladów rakiet droga schodziła łagodnie w stronę szerokiego żlebu znikającego potem w lesie. Zeszliśmy nią cały kawał. W pewnym momencie żleb zrobił się stromy, a ślady zanikły. Przed nami był już tylko głęboki, nietknięty śnieg i gęste krzaki. Postaliśmy chwilę zastanawiając się co dalej i niezbyt szczęśliwi wróciliśmy na samą górę. Żleb znikał w lesie i gdyby nawet dało się pokonać stromiznę, nie wiadomo czy udałoby nam się przepchać przez las. Teraz wiedzieliśmy skąd wzięła się w tym miejscu tak mocno wydeptana ścieżka. Pewnie niektórzy chodzili nią kilka razy. Na górze było tylko trochę śladów, na prowadzącej donikąd drodze- prawie tłok.
Zdjęliśmy rakiety i niezbyt chętnie weszliśmy na zasypaną i rozmiękłą letnią trasę.
Nikt tędy nie szedł w ostatnich dniach, a w każdym razie nie po tym jak spadła lawina. Zwały różnej gęstości śniegu, pokrywały skały i częściowo pozamarzane błoto. Stromy zygzaczek straszył upadkiem do lasu. Strumienie złośliwie wypływały bezpośrednio z rozmiękłego śniegu. Roztopiony, błotnisty trawersik rozjeżdżał się pod butami jak masło. Błoto przechodziło w płaty śniegu, koryta potoków, znów błoto. Na odkrytych połaciach ziemi pod lasem pojawiły się ciemierniki.
Zejście zajęło nam trochę czasu. Nie wiedzieliśmy, czy zaznaczona na mapie tylko czarnym punkcikiem cabana będzie otwarta. Równie dobrze mogła być prywatna i zamknięta na klucz, albo co też nierzadkie mogła być już tylko zapomnianą stertą kamieni. W tym rejonie nie ma żadnych sensownych miejsc do spania, ryzykowaliśmy licząc na to.
Cabana Espelunguere należąca do gminy Borce okazała się najlepszym schronieniem jakie dotychczas widzieliśmy. Solidne okna, działające drzwi. Łóżka, stół, koza i zapas drewna, byliśmy przecież w lesie. Czysta śliczna i otwarta. Prywatne rzeczy pasterzy zamknięto w dwóch osobnych izbach z nowymi metalowymi drzwiami. „Nasze drzwi ‘’, tradycyjne, dzielone na pół jak we wszystkich innych cabanach, zasłaniał przed deszczem szeroki, kamienny ganek. Dobrze było odpocząć i wyspać się w ciepłym i suchym pomieszczeniu.
Góry po drugiej stronie doliny przesłonił dym z palonych traw. Pomimo tego, że zachód słońca ozłocił szczyty, nie zrobiłam im zdjęć. Nie wyglądały pięknie. Nie lubię palenia łąk.
Rozpaliliśmy w kozie. Ogień długo oświetlał pomieszczenie ruchliwym światłem. Ciepła, spokojna noc. Byliśmy wdzięczni gminie Borce za otwarte zimą drzwi. Zapas drewna zgromadzony na ganku pewnie jeszcze jesienią był tak wielki, że nie byłoby już gdzie dołożyć więcej. Nie mając się czym zrewanżować za spalone drewno, zostawiliśmy w cabanie jedną dużą świeczkę. Nie mieliśmy ze sobą już nic przydatnego.