Wyszłam z Vinstry asfaltową szosą. Na drugiej stronie zbocza nie dalej niż kilka kilometrów mapa zapowiadała muzeum, zabytkową farmę gdzie ponoć mieszkał kiedyś Peer Gynt. Bohater dramatu Ibsena (do którego napisał potem muzykę Edvard Grieg), jak mi się zdawało fikcyjny, ale tak wpisany w te góry, że już teraz jak najbardziej prawdziwy. Wczoraj szłam ze 20 km nazwaną jego imieniem drogą- leśną szutrówką. Na farmie powinna być kawiarenka, liczyłam na gniazdko i kawę. Była tylko ławeczka z widokiem na łupkowy dach okazałego, gospodarstwa otoczonego wspaniałym ogrodem. Nie dało się zajrzeć, czy podejść bliżej. Nie było też gdzie nabrać czystej wody, a ponieważ zapomniałam jej wieczorem, nie jadłam już kolacji i śniadania. Z braku lepszych pomysłów (może trzeba było zapukać?) zrzuciłam plecak i wróciłam z butelką do strumyka, który pewnie był tylko deszczowy, do tego wypływał z łąki pełnej krowich kup. Musiałam tę wodę przegotować, a że ławeczka była przy samej szosie każdy przejeżdżający samochód zwalniał. Ludzie patrzyli i nie pozdrawiali, nie kiwali nawet głowami. Dziwili się. Było mi trochę głupio, ale nie aż tak żeby się śpieszyć. Zjadłam, odniosłam śmieci do czyjegoś kosza. Życie.
Teraz mogłam już uciec z asfaltu. Poszło łatwiej niż się spodziewałam. Leśne ścieżki wychodziły czasem na fragmenty gruntowych dróg, najczęściej w celu wykorzystania mostu. Przecięłam długodystansowy szlak biegnący równolegle do rzeki, ktoś szedł nim w przeciwną stronę i choć nie wiedziałam czy mnie widzi, pomachałam. Ten szlak biegł zbyt nisko, więc nie interesował mnie, wykorzystałam tylko krótki kawałek. Wyżej nie było już pieszych znaków. Składałam szlaki narciarskie (kawałkami nieprzechodnie, bagienne) i szutrówki łączące wypoczynkowe wsie. W tych górach pobudowano mnóstwo hytte. Były skromne, ładnie wpasowane w krajobraz, i nawet mi się podobały, choć męczył mnie brak wolnej przestrzeni. Niewiele jej zostawiono. Czym wyżej tym było zimniej. Wiało, mżyło, nie na tyle żeby się bardzo martwić, ale trochę przerażało mnie, że idzie jesień, że mam na sobie już wszystko co zabrałam, że dopiero połowa września, a przede mną jeszcze ze 2 tygodnie, albo 3. Nie byłam pewna kiedy wrócę, miałam zamiar wędrować jak najdłużej.
Pomiędzy wsiami musiałam porzucić narciarski szlak, nie to, że bagno to jeszcze zarośnięte wierzbami. Wyszłam na łuk gruntowej drogi, pełnej świeżych kałuż. Na brzózce, z resztką złotych liści bujały się dwa kwadraty. Turkusowy i granatowo zielony. Minęłam je zastanawiając się co to i wróciłam. To były podkładki na krzesła wydziergane na drutach z ładnej, teraz wilgotnej wełny. Musiały wisieć na drzewie całe lato, lekko wyblakły. Były ciężkie. Dość sztywne, bardzo grube. Ale zobaczyłam w nich kamizelkę, Ciepłą pewnie co najmniej jak Polarna (której z głupoty nie spakowałam). Zwinęłam je i wpakowałam do plecaka. Ledwo weszły.
Suszyłam je przez kolejne dwie noce, potem zszyłam na ramionach. Boki spinałam karabinkami i przyciskałam pasem od plecaka. Gdybym je też zszyła nie mogłabym ich co noc rozkładać jako dodatkowy cieplutki materac. A robił dużą różnicę. Wystarczał mi na ramiona i tyłek, w nogi nie marznę. Wybaczyłam mu wagę (z 700g) i objętość. Spadł mi z nieba, grzał. Byłam przekonana, że ktoś, kto zgubił tę wspaniałą ręczną robótkę miał nadzieję, że ktoś ją znajdzie i wykorzysta, choć pewnie nie myślał, że tak.
Los zadrwił ze mnie jeszcze tego samego dnia, jakby chciał zaznaczyć;: „a nie mówiłem!” Nie ubrałam się widząc deszczową chmurę, przelatywały regularnie i zwykle z nich nie padało. Ta zlała mnie do gołego. Na przełęczy stała toaleta (pewnie z powodu narciarskich szlaków). Wpadłam, zmieniłam mokre wierzchnie rzeczy na przeciwdeszczowe (suche…) licząc, że to co pod spodem wyschnie na mnie. Co się dało wywiesiłam, bo chmura znikła i przez kilkanaście minut świeciło słońce. Na horyzoncie pokazały się Rondane oprószone świeżutkim śniegiem.
Liczyłam na chatkę. Była na mapie, ale w terenie niestety nie było nic. Długo szłam zrudziałym grzbietem bez ścieżki. Na grani, która przechodziła na północy w Rondane kotłował się wspaniały wał chmur. Czasem padało, czasem deszcz dotykał i mnie. Było wietrznie i zimno.
Rozbiłam namiot już na zejściu na wysepce mięciutkiego chrobotka. Góra zasłaniała wiatr, szumiał bardzo ładny wodospad. Moje zmoczone rzeczy wyschły, przeschły też trochę kwadraty wełny. Włożyłam je pod podłogę namiotu.
Obudziłam się koło północy. Była zorza. Nie udało mi się zrobić dobrych zdjęć. nie wzięłam szerokokątnego obiektywu, miałam tylko stałkę 40 mm, która (o czym zapomniałam) nie ma narysowanej na obiektywie skali i nie można jej wyostrzyć ręcznie na nieskończoność. Pomimo tego, że nie mogłam fotografować zorza była wspaniałym widowiskiem, trwała przynajmniej z godzinę i chyba z jej powodu zaspałam. Obudziło mnie słoneczne światło. Szron na namiocie pięknie rozpraszał blask. Aż żal mi było wychodzić.
Schodziłam intuicyjnie, bez ścieżki z nadzieją, że niżej na jakąś trafię. Trudno przejść na szagę przez stromy las. Trafiłam bez problemu. We wsi stał zabytkowy młyn. Dolina była szeroka na kilka kilometrów. Wędrowałam gruntową drogą aż do mostu na wezbranej rzece. Dalej lasem, starym śladem kół aż na hale gdzie wyznakowano szlak DNT. Była też chatka, zajrzałam naładować telefon. Chwilę po mnie przyszły dwie panie. Napaliły w piecu i wyszły na dwór, bo świeciło słońce. Zawsze oszczędzam drewno, jeśli nie muszę wcale nie palę. One się nie przejmowały.
Kiedy wychodziłam przyszedł ktoś jeszcze i stawiał namiot. Powiedziałam, że widziałam zorzę i że spodziewam się jej też dzisiaj koło północy. Nie wiem czy wypatrywali. Po drodze na przełęcz spotkałam jeszcze myśliwego z nim też zamieniłam parę słow. Długo nie mogłam się zdecydować gdzie rozbić namiot i w końcu noc dopadła mnie na dnie szerokiej doliny skąd tak naprawdę niewiele było widać. Tym razem jeszcze za dnia ustawiłam na obiektywie nieskończoność i dla pewności unieruchomiłam go taśmą klejącą. Nastawiłam budzik. I nie zawiodłam się! To była wspaniała zorza. Roztańczona, kolorowa. Ludzie mówili potem, że najpiękniejsza od lat. Oglądałam ją godzinami. I znów słońce zastało mnie rano w namiocie. Znów był szron. Nad złotymi trawkami i bezkresnymi łanami chrobotka bieliły się już bardzo bliskie Rondane.