Południowa Norwegia pieszo cz13

Ochłodziło się, ale nadeszły słoneczne dni. Nowość. Nie wierzyłam, że to potrwa długo, dotąd mi się jakoś nie zdarzało, więc jak zawsze kiedy jest taka możliwość spróbowałam dotrzeć do wiatki. Te położone najbliżej wcale mi się nie spodobały. Były na widoku, przy szosie. Do kolejnej, która lepiej rokowała miałam 6,5 kilometra, bardzo pod górę. Pobiegłam. Leśna droga (która zimą była narciarskim szlakiem) skończyła się półtora kilometra przed wiatką. Szlak wszedł w bagno, zawahałam się i założyłam kalosze. Być może mogłam pójść bliżej jeziora, chyba była tam suchsza piesza ścieżka. Nie zauważyłam jej, zapadał zmierzch, uciekał mi ognisty blask zachodu i zamiast popatrzeć na mapę ruszyłam wzdłuż narciarskich znaków. Mijały wiatkę z daleka, dobrze, że ją zauważyłam. Z tyłu budyneczek wyglądał jak ładna chatka z przodu okazał się zadaszeniem. Ławeczka była zbyt wąska żebym się na niej wyspała, nie było podłogi. Musiałam rozbić namiot na mokrej glebie. Wędkarska wiatka, nie dla hikerów.

Jedyny plus, że zjadłam na siedząco. Zanim skończyłam wzszedł księżyc i choć to nie było jakieś spektakularne miejsce, zwykłe jezioro przy lesie, było tam pięknie. Podobnie rano. Spokojnie, cicho. Ścieżka trudna, mylna, podmokła, w końcu ją porzuciłam i poszłam bagnem w kierunku widocznej na mapie wsi i drogi. Co jakiś czas trafiałam na tyczkę, wydawało mi się, że trawy są miejscami powygniatane. Nie było żadnych innych znaków. Za grzbietem trafiłam na kilka domów, już chyba opuszczonych po lecie. Dolinę zalewało morze mgły. To mi się trafiało coraz częściej, prawie codziennie, a pomimo tego cieszyło. Mgła falowała, kiedy się w niej zanurzałam stawała się półprzezroczysta, rozświetlona słonecznymi promieniami. Drzewa, trawy były obwieszone kropelkami, lasy magiczne. Wieś i szosa leżały na granicy chmury. Zajrzałam do kościoła był zamknięty, więc usiadłam na wilgotnej ławeczce na cmentarzu. Była tam woda i choć ludzie się nieco gapili było mi tam bardzo wygodnie. Lepsze miejsce na lunch byłoby troszkę wyżej. Na zboczu leżało małe muzeum, stara kilkusetletnia gospoda. Dopiero teraz zorientowałam się, że idę jakimś pielgrzymkowym szlakiem. Drewniane zabudowania Tylldalen Bygdetum wyglądały pięknie w strzępkach mgły. Zajrzałam przez okna, wewnątrz ustawiono krosna. Niewiele więcej dało się obejrzeć tym razem. Być może kiedyś ktoś to otwiera, wszystkie napisy były po norwesku, więc niewiele zrozumiałam.

Szlak był niespodziewanie dziki. Próbowano przywrócić jego oryginalny, historyczny przebieg, ale ścieżka pozarastała, osypały się stromizny, niektóre fragmenty pożarła droga. Na grzbiecie wyszłam na miękką gruntówkę, świeżo naprawianą przez ekipę z traktorem. Przy drodze leżało kilka letniskowych wsi, szlak starał się je omijać, zwykle bagnami, i gdzieś tam go ostatecznie zgubiłam.

Od skihytte (zimowego schroniska, które teraz było zamknięte) szłam szlakiem DNT. Wspiął się na wspaniałe połoniny. Złote światło zachodu rozlało się po chrobotkach, zapłonęły pojedyncze brzózki. Daleko w dolinie zaczęła się zbierać mgła. Szukałam idealnego miejsca, przekonana, że może będzie zorza, ale albo było nierówno (kamieniście, za stromo), albo mokro, albo nie było nigdzie pitnej wody. Z rozpędu przeszłam chyba z 10 km aż noc zastała mnie na kolejnym wzniesieniu. Postawiłam namiot prawie na ścieżce (i tak nikt oprócz mnie nią nie chodził). Padłam i nie obudziłam się o północy. Nie wiem nawet czy coś przegapiłam.

Grzbiet opadł do kolejnej doliny. Idąc na wschód przecinałam wszystkie pasma gór i co chwilę wchodziłam i schodziłam. Nie zawsze szlakiem, tu też się pogubiłam, weszłam w wilgotne chaszcze, w bagna i w błoto. Znaki znalazły się na przeciwległym zboczu, szukając ich trafiłam na łany borówek, tu nisko wspaniale dojrzałych i słodkich i wielkiego, ciężkiego borowika. Ugotowałam go prawie od razu (bo nie chciało mi się go nosić), jak tylko udało mi się przedrzeć bliżej rzeczki. Była szybka, spieniona pozarastana, wracając na ścieżkę (a to było tylko kilkanaście metrów!) znów się zgubiłam. Trudno. Taki dzień.

Łatwiej było na wzgórzach, na otwartej pustej przestrzeni. Ścieżka prowadziła do chatki. Z daleka widziałam wieś, a w niej samochód. Bałam się tłoku, ale domek DNT był wcześniej i był pusty. Szybciutko, zanim się ochłodziło nagrzałam wody i wylałam ją na siebie przed progiem. Tylko zdążyłam narzucić na gołe ciało chustkę (która bywa moim wędrownym ręcznikiem) kiedy usłyszałam motor. Uciekłam i prawie się kompletnie ubrałam zanim do drzwi doczłapało dwóch myśliwych z plecakami. Były ciężkie, niedopięte, szli z nimi tylko kilkanaście metrów od samochodu. Brzęknęły butelki, wysypało się mnóstwo jedzenie. Młodszy z panów wyszedł z latarką w krzaki rozbić namiot, ja postawiłam swój na podwórku, drugi z mężczyzn został na noc w chatce i zanim się wybrałam spać poczęstował mnie piwem. Był scenografem filmowym, opowiadał mi o swojej pracy i o tych górach. Od niego wiem, że w pięknej starej wsi za oknem narodziła się mleczarska firma Tine. To tu zaczęto skupować mleko od okolicznych farmerów, więcej i więcej, aż powstał potentat na skalę kraju. Że spod góry, która leży niedaleko spływa woda do trzech różnych mórz: Północnego, Norweskiego i Bałtyku. I że miejscowa szkoła, do której chodzą teraz jego dzieci ma wyższy poziom od tej, do której chodziły w Oslo, zanim się przeprowadzili na wieś. Rano zajrzałam do chatkowej książki żeby zobaczyć z kim miałam przyjemność, ale panowie się nie wpisali.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »