Południowa Norwegia pieszo cz15

Trochę było mi smutno opuszczać Roros. Pod kopalnianym muzeum stała kolejka, pożałowałam że nie zobaczę zabytkowych wnętrz. Kolorowe domki, hałdy rzeka aż prosiły żeby je sfotografować, nie w pośpiechu z głównej trasy czy mostu. Chciały skupienia, doczytania historii i szczegółów. Ale mżyło, zbliżał się zmierzch, a do najbliższej wiatki było 8km. Nie wiem czemu myślałam, że to daleko, poszło szybko. Zajrzałam i nie zostałam na noc. Wiatka była bez podłogi, taka do posiedzenia nie do spania. Myślałam, że kolejna będzie lepsza (obie opisano na mapie jako chatki), ale była podobna, choć z pięknym widokiem. Poświęcono ją jakiejś zmarłej osobie. Od kobiety, która tam po mnie przyszła dowiedziałam się, że zbudowano ją z pieniędzy uzyskanych po pogrzebie. Niezły sposób przysłużenia się lokalnej społeczności, zwłaszcza, że miejscowy bank ufundował właśnie nagrodę. Za odwiedzanie wiatki (co odhaczało się w internecie) nabijało się punkty, za które zbierały się pieniądze na dom opieki. Ponoć poprzednim razem bank ufundował plac zabaw. Moja rozmówczyni kliknęła co trzeba i pobiegła do zostawionego niżej roweru. Ja też poszłam. Przejaśniło się, wcale nie robiło się ciemno, a wiatka niespecjalnie mi pasowała. Za mała za wilgotna, bez podłogi. Poszukiwanie idealnego miejsca na biwak zajęło mi czas aż do nocy. Niemal po ciemku wypatrzyłam płaską półeczkę za sporym brodem. Zdążyłam rozbić namiot zanim się rozpadało, rozżalona, bo prognoza zapowiadała suchą noc, bo mapa obiecywała mi chatki… Ktoś musiał tu biwakować co jakiś czas, podejrzewałam długodystansowców. Została po nich okopcona kupka kamieni- maleńka więc nie po wędkarzach. Wydawało mi się, że wyczuwam ślady ostrożnego deptania w kępach mchu. Troszkę mnie to podniosło na duchu.

Poranek był wilgotny i mglisty. Nad połoninami snuły się pasma mgieł, ścieżka była pozalewana, krzewy mokre. Miałam kilka ścieżek do wyboru, poszłam najwyżej jak się dało, ponad doliną wypełnioną ogromnym bagnem. Widziałam skręt do chatki DNT, ale go minęłam. Nie musiałam już korzystać z płatnych schronisk. Niedaleko, na pewno w moim zasięgu leżało całe mnóstwo darmowych chatek. Należały do lasów państwowych, wiedziałam że będą bardzo skromne, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Wydawały mi się rajem, nagrodą za tygodnie w deszczu i zimnie.

Pogoda poprawiła się koło południa i przede mną pojawił się daleki widok na jezioro i zakole wielkiej rzeki. Z tundry wyrastały stare sosny, piękne jakby je ktoś wyrzeźbił. Oświetlone słońcem jagodowe krzaczki były czerwone, trawy złote. Ścieżka gubiła mi się co i rusz, drogę przecinały mokradła, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Słońce, śliczne bystre rzeczki (w jednej widziałam stadko pstrągów), wizja chatki. To był piękny dzień.

Wczesnym popołudniem zajrzałam do bezobsługowego schroniska DNT, tylko po to żeby je sobie obejrzeć. Było zabytkowe, umeblowanie wystrój też musiały być bardzo stare. Wyczytałam, że to oryginalne gospodarstwo porzucone w połowie 20 wieku. Było piękne. Pachniało latem, sianem. Żałowałam, że nie mam czasu żeby poszperać, popatrzyć na zgromadzone tam stare przedmioty.

Zanim dotarłam do pierwszej leśnej chatki pogoda znów nieco zmętniała. Domek miał ponad 100 lat, zbudowano go dla robotników leśnych. Obok zachowały się jeszcze kanały, którymi kiedyś spławiano drewno i dalej resztki drewnianych tam. Wnętrze przypominało fińską chatkę, podwójne prycze, wyświecony ze starości stół. Piecyk. Było drewno, ale nie chciało mi się go rąbać. Po zmroku zrobiło się bardzo zimno, więc szybko się schowałam w śpiworze. Ranek był wilgotny, deszczowy. Szłam kamienistym lasem, wzdłuż jezior i rzek. Prognoza zapowiadała ciągły deszcz, myślałam żeby przeczekać najgorsze. Trudno było mi się zdecydować gdzie, w końcu wybrałam chatkę położoną daleko od głównych szlaków. Zanim do niej dotarłam już lało. Po drodze pogubiłam się w bagnie rozdeptanym przez innych co też się gubili. Musiałam wrócić i spróbować z innej strony. Domek był mały, tylko na 3 osoby. Na pryczach leżały miękkie materace, było drewno, trochę nawet ułożono wewnątrz i to było suche. Reszta, tak jak w poprzednim domku stała na dworze. Jedyny kłopot, że blisko nie było czystej wody. Ja w każdym razie jej nie znalazłam. Dach nie miał rynien, nie byłam pewna czym jest impregnowany więc wybrałam się w najgłębsze miejsce bagna i tam nabrałam. Wracałam biegiem. Lało jak z cebra.

Noc była spokojna i ciepła (bo napaliłam). Choć wcześniej wydawało mi się, że jak już zdobędę chatkę, całą dla siebie to nic mnie z niej nie wyciągnie w deszcz, siedzenie znudziło mi się wczesnym popołudniem. Nadal padało, ale moje ubrania były już suche, a do kolejnej chatki tylko kilkanaście kilometrów. Przez moment wahałam się czy nie iść do Szwecji, bo mogłam i bo byłoby blisko. Odłożyłam tę decyzję na potem.

Niewiele zboczyłam tego dnia. Mgła wydzielała mi widoki bardzo ostrożnie. Chyba wszystkie, które mogłam sfotografowałam. Poza tym widziałam mętną biel, błyszczące od wody czubki kaloszy i śliskie skały, po których musiałam skakać. Teren był jednym wielkim gołoborzem. Olbrzymim i prawie płaskim. Ścieżka oznakowana na tyle dobrze, że znaki było widać też we mgle, choć nie od razu i nie z daleka więc musiałam ich wypatrywać. Pamiętam jeziorko z piaszczystym brzegiem oznakowanym na mapie jako plaża. I wtulony pod karłowatą sosną namiot, daleko na drugim brzegu jeziora. Zdziwiłam się kiedy nagle pojawił się wielki bród. Rzeka wezbrała woda musiała być bardzo głęboka. Zdążyłam się wystraszyć zanim zrozumiałam, że wcale nie muszę przez niego iść. Musiałabym gdybym się wybierała do Szwecji, lub gdybym wczoraj nie zeszła z głównego szlaku. Przypadkowy wybór bagiennej chatki mnie wybawił! Zadowolona cyknęłam rozlewisko telefonem i ruszyłam gołoborzem na południe. Byłam przemoczona, chatka do której zmierzałam była mała i nie należała do lasów państwowych. Niepewna czy będzie w nim suche drewno, zajrzałam do pobliskiego DNT. W sąsiednim domku byli ludzie. Rozpoznałam myśliwskie ubrania. Pomachałam i otworzyłam kłódkę. Jeden z panów zajrzał do mnie kiedy rozpalałam. Nie chciałam nocować, musiałam tylko wysuszyć rzeczy. To mi zajęło z półtorej godziny. Pogadaliśmy. Był wnukiem dawnych właścicieli gospodarstwa (sprzedanego potem DNT) na ścianie wisiało zdjęcie jego babci. Chatka (jak wszystkie z „seater” w nazwie) służyła kiedyś do zbierania siana. Patrząc na nasiąkłe rozlewiska z trudem mogłam sobie wyobrazić, że ludzie kosili latem bagna. Schodzili się tu na kilka dni, młodzi, chłopcy, dziewczyny. To było dla nich coroczne święto. Wyprawa. Niewiele z tej atmosfery przetrwało. Wnętrze było puste, jakby ogołocone ze sprzętów, za duże żeby dało się je szybko ogrzać, ale w spiżarce zostało sporo jedzenia z karteczką „bieżcie co chcecie”, rozwieszone nad paleniskiem rzeczy przeschły, więc zadowolona pożegnałam się z myśliwymi i poszłam. Do „mojej” chatki było zaledwie półtora kilometra, ale nie szlakiem więc bałam się trochę, że nie trafię.

Deszcz ustał, ale las był mokry. Ostrożnie przedzierałam się przez krzaki. Chatkę zobaczyłam dopiero z bardzo blisko. To była gamma- ziemianka nakryta mchem. Przyszłam z tyłu, więc nie mogłam zobaczyć co jest w środku. Niczego się nie spodziewając szarpnęłam drzwi. Buchnęło ciepłem. Wnętrze wypełniał nieopisany bałagan. Nie mogłam uwierzyć, że ten ogrom rzeczy pochodzi z plecaków dwóch chłopaków. Nawet nie miałam gdzie się wcisnąć. Pewnie mogłam wrócić do DNT, ale już zapadł zmierzch, zaczęło padać, a Norwegowie zaproponowali, że się przesuną. Ten, który zrobił sobie barłóg na podłodze przeniósł się na podwójną pryczę do kolegi, a jego miejsce przy piecu i drzwiach zajęłam ja. Było go tyle co na karimatę. Nigdy wcześniej nie było mi nocą tak gorąco!

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »