Południowa Norwegia pieszo cz16

Kiedy wychodziłam panowie zalegali jeszcze na pryczy. Ponoć zmęczeni po wyjątkowo ciężkim dniu. Mówili, że przeszli 30 km i miałam nadzieję, że to nie okaże się prawdą, bo moja mapa widziała ich tylko 15. Wiedziałam, że na pewno jest więcej, po gołoborzach i bagnach rzadko kiedy daje się iść ścieżką, po prostej linii, ale że nigdy nie miałam gps-a polegałam tylko na wskazaniach mapy-cz. A ona lubi skracać i wypłaszczać. Poranek był mroźny, na szczytach bielił się świeży śnieg. Ucieszył mnie most, rzeka wezbrała i zupełnie nie miałam ochoty w niej brodzić. Bardzo szybko wyszłam na skalisty płaskowyż. Na wszystkie strony otworzyły się dalekie widoki. Patrzyłam z zachwytem, bo poprzedniego dnia nie zobaczyłam zupełnie nic. Masywne, prastare wygładzone przez wieki pagóry i morze też powygładzanych granitów, poprzecinane plamami jeziorek. W gładkich taflach odbijało się błękitne niebo, mróz chrzęścił. Było pięknie. Z biegiem dnia śniegu na wierzchołkach wcale nie ubyło, więc zamiast wdrapywać się na najwyższy szczyt (jak Norwegowie poprzedniego dnia) i skakać po ośnieżonych skalnych blokach poszłam wokół.

W miejscu gdzie szlak się rozwidlał był mały lasek. Złociły się w nim ostatnie brzózki, czerwieniały krzaki jagód. Patrzyłam pod słońce i nie od razu zauważyłam ruch. Z gąszczu przyglądały mi się renifery. Znikły kiedy nasz wzrok się spotkał, ale aż do Femunden towarzyszyły mi intrygujące chroboty i trzaski. Cieszyłam się, że zobaczę to wielkie jezioro. Zaplanowałam sobie nad nim lunch. Na przystani, nieczynnej już od kilku tygodni stała chatka (zamknięta, na wynajem) i wygodny stolik piknikowy. Wieś na przeciwległym brzegu wydawała się bardzo malutka, na dalekich szczytach na północy lśnił śnieg, na południu gromadziły się pierzaste chmurki. Nie chciało mi się stamtąd odchodzić. Słońce grzało niemalże jak latem, pachniały sosnowe igły, po gałęziach nad moją głową kręciła się ruda wiewiórka. Z zadumy wyrwał mnie głośny tętent i seria plusków. Stado reniferów, które mnie śledziło od południa postanowiło się chyba wykąpać. Wbiegły, napiły się, poparskały. Miałam wrażenie, że któryś tupał ze złością.

Towarzyszyły mi znów na podejściu. Tym razem były zupełnie blisko. Zwierzak który tupał okazał się dużym samcem. najwyraźniej wcale mu się nie podobałam. Trzymał się blisko i parskał podnosząc wysoko ciężki łeb. Młode przyglądały mi się ciekawie i kiedy prowodyr nie patrzył podchodziły na kilkanaście metrów. Odeszły dopiero na płaskowyżu. Być może wolały zostać w lesie.

Schronisko, do którego zmierzałam leżało w płytkiej dolince. Z daleka widziałam tylko jaskrawe kolory drzew. Jarzębiny- niemal czerwone, złote brzozy. Niżej pokazały się stare domy. Doczytałam, że ten wykupiony przez DNT to ponad stuletnie gospodarstwo. Był zamknięty. Nie zostawiono żadnego miejsca do spania, otwarte były tylko toalety. Obszerne, raczej czyste w trudnych warunkach pewnie można by w nich spać, ale było ładnie, więc rozbiłam namiot. Prądu w zewnętrznych gniazdkach nie wyłączono, naładowałam prawie wszystkie baterie zanim temperatura spadła tak, że proces ładowania ustał. Rano tropik obrósł lodem.

Szlak ponownie wspiął się na płaskowyż. Rzadki świetlisty lasek zmienił się w bagna. Tym razem nie podchodziłam na gołoborza, ścieżkę poprowadzono niżej, tuż pod stokiem i pewnie dlatego była taka mokra. Przede mną wznosił się mur ciemnych wzgórz- granica. Jeszcze zanim do niej dotarłam trafiłam na płaty świeżego śniegu i wąski, ale rwący potok . Kidy zdejmowałam kalosze na drugim brzegu minęła mnie para młodych ludzi. Czym bliżej Grovelsjon tym wyraźniejsza była ścieżka, pod koniec była wręcz rozdeptana. Spotykałam kolejne podchodzące grupki. Był piątek, pewnie pędzili do leśnych chatek. Tylu ludzi na raz! Dziwiło mnie, że tu są, i że mijają mnie tak zupełnie bez słowa, w pośpiechu. Tak długo byłam sama, nie przywykłam.

Jezioro Grovelsjon zupełnie nie przypominało widoku, który zapamiętałam z zimy. A byłam tu już dwukrotnie, raz sama, kończąc wędrówkę z Riksgransen w maju 2020 i rok później też na nartach, w lutym, z Edkiem. Schodząc do Szwecji czułam się jakbym wracała do domu. Nie wiem czemu.

Może, bo uwalniałam się do sztywnych reguł DNT? Od płatnych, pozamykanych na kłódki schronisk? Nie wiedziałam. Czułam ciepło na myśl, że połączyłam swoje trzy długodystansowe trasy rysując ciągłą linię przez całe Góry Skandynawskie. Byłam na północy i w Kirkenes i na Nordkapp, i na Nordkinn, nawet na Varangerze. Przeszłam jesienią przez całą Laponię w poprzek, i zimą przez prawie całe góry Szwecji. „Prawie…” pomyślałam. Złapałam sieć i sprawdziłam prognozę pogody. 10 słonecznych dni! Coś takiego dotąd mi się nie trafiło. Przysiadłam, mijałam akurat stolik piknikowy. Jezioro lśniło, błękit tafli otoczony jaskrawym jesiennym lasem wyglądał jak pocztówka, wiatka, gdzie kiedyś umówiłam się z Danielem (odwiózł mnie wtedy do Sztokholmu) stała w wodzie. Popatrzyłam na mapy. Gdybym zamiast wracać do domu poszła dalej dotrę do Salen zanim nadejdą jesienne deszcze. 200 km pięknego szlaku, mnóstwo chatek… No i zobaczyłabym ostatni nieznany mi fragment szwedzkich gór.

Nie musiałam długo się zastanawiać. Zadzwoniłam do męża, że nie wracam i poszłam na południe.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »