Po deszczowych dniach widok błękitnego nieba zadziałał jakbym się czegoś napiła. Wszystko wydawało mi się piękne. Łaty śniegu, pojedyncze, już ostatnie letnie kwiaty, dzikie, poszarpane urwiska, gdzie wprawdzie były znaki, ale nie było ścieżki. Nawet bród. Znów weszłam w poszarpany skalisty teren. W słonecznym świetle wcale mi się nie wydawał ponury, tylko powolny. Z trudem pokonałam kilka kilometrów. Szosa odległa o 100 wydawała się leżeć na końcu świata, jednak jedzenie, którego już prawie nie miałam przypomniało mi się dopiero kiedy zgłodniałam. Szlak opadał akurat bardzo stromo. Nie było nawet gdzie usiąść, więc schodziłam aż pojawił się daleki widok i przez obiektyw zobaczyłam coś co musiało być wykonane ręką ludzką. -Droga?- pomyślałam- drogi prowadzą do ludzi- wrócił slogan, który lubi mi się czasem przypominać jak mantra, choć gdzie dokładnie prowadziła ta, nie wiedziałam. Nawet jej nie zauważyłam na mapie. Zanim do niej dotarłam musiałam przejść przez głęboką dolinę, ominąć jezioro i bagno, zlekceważyć dwa szlaki prowadzące do chatek i przebić się w stronę ogromnej zapory grząską łąką. Tama była obsypana głazami i wyglądała jak wrota do innego świata. Pod nią jak gdyby nigdy nic pasły się owce. Rzeczka, która się wysączała z odpływu była cieniutka jak rów melioracyjny, a zaraz za nią zaczęła się piaszczysta droga, która wyżej przeszła w spękany asfalt. Był oczywiście szlaban. Nie było śladów ludzi. Teraz dokładniej przyjrzałam się mapie. 25 kilometrów asfaltu wzdłuż ogromnego sztucznego jeziora Blasjo, a dalej chyba jakaś inna droga. Nie wnikając w szczegóły, bo już było za późno na zmianę decyzji ruszyłam moim najszybszym „szosowym” krokiem. W skałach, na czarnym szlaku przechodziłam co najwyżej 15 km przez cały dzień. 25 kilometrów na równym i twardym pokonałam w jedno popołudnie. Zachmurzyło się, ale widoczność nie była bardzo zła i pędząc wypatrywałam na przeciwległym brzegu jeziora dwóch pominiętych (słusznie czy nie) chatek. Jedną było chyba widać. Choć mogła też być prywatna, bo na takie też tu czasem trafiałam. Na moim brzegu też powinnam znaleźć schron (nie DNT, ale jak sądziłam otwarty), tylko nie leżał przy samej szosie i kiedy mijałam dolinkę gdzie można by do niego skręcić dopiero dochodziła 5, więc wolałam jeszcze kawałek przejść, a najlepiej uciec z tej drogi. To było bardzo dziwne miejsce. Sztuczne jezioro zalało wysoki płaskowyż. Z wody wystawały tylko gołe skały. Niemal nie było zieleni, nawet bażyn, które lubię sobie co jakiś czas podskubać. Nawierzchnia była spękana, na poboczach leżały zwały starego śniegu, góry przecinała linia z prądem. W połowie stał zamknięty budynek, jeszcze dalej spotkałam natrętne owce. Nie umiałam ich odpędzić, wlekły się za mną, trącały pyskami. Być może czuły się tam samotne. Ja też miałam dziwne wrażenie obcości, bycia poza miejscem i czasem. Może przez monotonię otoczenia, czy niedostosowanie odludnej dziczy i szosy. Wydawała się niepotrzebna, nieużywana od czasu zbudowania zapór (na ustawionej przy jezdni tablicy wyczytałam, że Blansjo to cały system tam, że przepadły pastwiska dzikich reniferów, woda przecięła szlaki, którymi wędrowały od wieków). Tyle asfaltu, tyle wyszarpanych buldożerami skał… Rozumiałam, że to dla „czystej energii” z wody, ale wcale nie wydawała mi się niewinna. To tak wielka ingerencja w krajobraz, w Ziemię.
Znów przeszłam szlaban i zaczęły się pojawiać ślady ludzi. Miejsce po ognisku, łódź, maleńki, niestety zamknięty domek. Rozbiłabym już namiot, ale okrutnie wiało, nie miałam się za czym schować. Wiązałam pewne nadzieje z chatką zaznaczoną na jednej z moich map. Nie była DNT, ale myślałam że może jest otwarta i pewnie była, bo natknęłam się na 3 samochody. I to mnie odstraszyło. Nie poszłam tam. Kilka kilometrów dalej powinna się skończyć widmowa szosa. Myślałam, że po prostu pojawi się inna, albo szlak, ale wyrósł przede mną tunel. Surowy, wydłubany prowizorycznie w skałach, nieoświetlony i długi tak, że nie widziałam drugiego końca. Opadał. Jakiś czas szłam korzystając z resztki światła odbitej w odblaskowych światełkach po bokach. Ale skończyły się i nic już przed sobą nie widziałam. Za późno, już w zupełnej ciemności wygrzebałam z plecaka latarkę. Tunel na wprost mnie był niedokończony, lub może nieskończona była tylko droga, bo czułam powiew. Trasa, która dostały się tu samochody skręcała pod kątem prostym. Dlatego światełka zgasły…. Szłam po omacku aż daleko pojawiło się blady poblask . Odetchnęłam wychodząc na powierzchnię, ale to był tylko króciutki kawałek. Na brzegu jeziora, zgadywałam, że musiało leżeć znacznie niżej niż Blasjo stał betonowy budynek elektrowni, a szosa wpadała w kolejny tunel. Wydostałam się na wolność z kilometr dalej. Wąski asfalt opadał wzdłuż rzeki. Widziałam już skraj płaskowyżu, na który musiał wdrapywać się mój szlak. Kilka kilometrów dalej leżało schronisko DNT, ale zapadał zmrok i wiedziałam, że do niego nie zdążę.
Długo szukałam miejsca na namiot, wszędzie było nierówno i kamieniście. Wszędzie wiało, w końcu rozbiłam się pod stromizną, choć zwykle unikam takich miejsc. To nie pomogło. Wichura szarpała mną przez całą noc, odciągi poluzowały się, namiot sflaczał i przez to łopotał jak żagiel. Tropik obijał mi się o twarz, potrącał stopy. To była chyba najgorsza noc tej jesieni. Nie gotowałam nawet herbaty rano. Spakowałam się uważając żeby niczego nie stracić i już kilka minut później poczułam pierwsze krople. Było mi zimno. Już wyjeżdżając z domu czułam nadchodzące przeziębienie, ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Męczyły mnie napady kaszlu, straciłam głos, nieustannie musiałam odchrząkiwać. Starałam się trzymać jak najdalej od ludzi, ale to schronisko nie było samoobsługowe. A przynajmniej tak je zaznaczono na mapie. I nie było wcale aż tak blisko, niby 6 km, ale przecież nie po szosie. Płaskowyż był jednym wielkim rumowiskiem, ciemne, ponure zalane deszczem skały i dziwne, omszałe poszarpane szczyty wokół. Na ich tle Strandallen wyglądało jak obrazek. Grupka odmalowanych niedawno czerwonych domków, łany śnieżnobiałej wełnianki, jaskrawa zieleń. Kiedy szukałam wejścia zamachał do mnie przez okno mężczyzna. To było duże schronisko, z liczną obsługą. Mieli nawet własną piekarnię. Zamówiłam jajecznicę, to chyba jedyna potrawa serwowana bez względu na porę dnia. Podłączyłam telefon do ładowania. Pan schroniskowy poczęstował mnie wodą, przeczytał prognozę pogody (deszcz) i pozwolił użyć swojego satelitarnego telefonu żeby wysłać do domu wiadomość (sam to zaproponował). Miałam przecież zejść do sklepu w Bykle, a tam jest sieć. To był bardzo sympatyczny człowiek, nie miał jedzenia na sprzedaż, ale znalazł dla mnie bezglutenowy chleb, i bułkę i jak mi się wydaje wcale mi tego nie doliczył do rachunku. To w każdym razie była najtańsza jajecznica jaką zjadłam w schronisku DNT. Kosztowała 150 koron i musiała mi wystarczyć na kilka dni. Niosłam ogromny zapas suszonych warzyw (na 2 miesiące), ale to prawie nie ma kalorii, no i trudno się pożywić suchymi buraczkami w środku dnia. Tak czy siak bardzo się tym nie martwiłam, przekonana, że wszystko się uda. Jak zawsze w górach.
Panowie z obsługi grzecznie mnie pośpieszali, mówili że do kolejnego schroniska (tym razem chatki) jest dość daleko, ale miałam jeszcze w pamięci 35 km z poprzedniego dnia i wyszłam dopiero po 12. Padało. To musiał być kolejny czarny szlak. Kiedy tylko wdrapałam się troszkę wyżej zieleń znikła. Chmury odcięły daleki widok, wbiłam się w labirynty skruszałych skał. Oznakowanie było jakie było, a może to ja je przegapiałam we mgle. Kilka razy utknęłam na jakiejś półeczce i musiałam skakać. Z niewysoka, ale z plecakiem skacze się źle. Kilka razy zawracałam. Tyle tam było stawków do obejścia, tyle krótkich, ale męczących podejść i zejść. Może po prostu byłam słaba przez kaszel. Z biegiem dnia zaczęłam tracić nadzieję, że gdzieś dojdę, a spać w tym oślizłym skalnym piekle nie chciałam. Zresztą gdzie?
Szlak wznosił się ledwo dostrzegalnie. W wąskiej jak korytarz przełączce utknął śnieg. Początkowo bałam się, że kalosze mi się na nim obsuną, ale choć był bardzo zlodzony trzymały się. Trudniej było na grani, kluczyłam po po nadtapianych śnieżnych mostach, skakałam z głazu na głaz, właziłam w dziury pod nimi i gubiłam szlak. I tak od nowa. Aż szlak zaczął wreszcie opadać i zobaczyłam meandrującą rzekę we mgle. Daleko w dole. Po między nią, a mną leżał płat zbitego firnu, ale już się go teraz nie bałam.