Bród, wypatrzony przez Romana był poniżej naszego dopływu. Zastanawiałam się czy nie podejść wyżej, ale na drugim brzegu z wody wychodziła ścieżka, tak jakby chodziły tędy jakieś zwierzęta. Dla potwierdzenia Roman wszedł bez plecaka. Do połowy tyłka. No nic… Podnieśliśmy wyżej plecaki, podciągnęłam trochę torbę na aparat, podkasałam spódniczki. Długo i zimno, ale nurt spokojny, chociaż silny. Trochę zmókł mi spód plecaka, trochę zamoczył się szerokokątny obiektyw, schowany bezpiecznie w skarpecie z neoprenu. I łapki, bo szłam z kijkami. Nic takiego. Poza zimnem, które dopiero nadchodziło, ale już zdążyło nas nadgryźć.
Rozgrzaliśmy się podchodząc pod górkę. Znalazłam ścieżkę, ale prowadziła na manowce, podobnie jak kolejna i kolejna. Moja teoria, że bezszlakowe chatki łączy jednak jakaś siatka dróżek padła. Ruszyłam za Romanem prosto na zachód. A przynajmniej tak prosto jak da się chodzić po podmokłym lesie. Omijaliśmy bagna, stawy, zakola rzeki. Na górce Aldkowi udało się raz złapać sieć. Kursor z naszym położeniem niemal się nie przesunął. Za chwilkę skończył nam się czas. Pora deszczowa. Byliśmy na to przygotowani. Rozbiłam namiot, Roman rozwiesił tarpa. Mieliśmy około 2 godzin więc zjadłam i się przespałam. Nie tylko ja. Deszcz ustawał stopniowo, kiedy ruszaliśmy jeszcze lekko siąpił i w zasadzie to mu nie przeszło. Schodziliśmy w szeroką dolinę. Las się zagęszczał, robiło się coraz bardziej mokro. Omijaliśmy, krążyliśmy, co jakiś czas szukaliśmy wzrokiem Suinvaaary- naszego drogowskazu. Na południowym końcu czegoś co w wysokich górach nazwałabym jej żebrem leżała chatka. Oddzielała nas od niej spora rzeka i nieprzewidywalna ilość potoków. Nie było sieci, mogliśmy się tylko domyślać gdzie jesteśmy. Seria jezior, podobnych do siebie. Największe -oczywiste, bardzo wezbrane, brzegi nasiąkłe, ujście rzeki nieokreślone, rozlane w bagnach. Nurt szybki, pewnie bardzo głęboki. Odpychający. Zastanawiałam się czy nie bezpieczniej iść przez jezioro, albo nawet obejść je w kółko, miało 3 dopływy i jeden odpływ, ale to byłoby bardzo daleko. – Cśś… coś słyszę! -przerwał moje rozważania Aldek i ruszył w dół rzeki. Za chwilkę ja też usłyszałam szum. Gdzieś przed nami musiało być bystrze. Zawsze omijam takie miejsca, boję się nurtu, ale nie byłam sama. Panowie rozpędzili się, ledwo ich mogłam dogonić. Szum stawał się coraz głośniejszy, nurt coraz szybszy. Rzeka zwęziła się, ale przeszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów zanim rozdzieliła się i udało nam się dostać na wyspę. Druga odnoga była szersza, chyba nie przeskoczyłabym gdyby Aldek nie podał mi ręki. Bałam się nawet nie tyle porwania, ale zamoczenia, zwłaszcza aparatu. Roman już był na drugim brzegu, skakaliśmy z kamienia na kamień w kaloszach, skały były omszałe i śliskie. Niska precyzja. Na wysepce widziałam pierwsze tej wiosny kwiaty. Pełniki, kaczeńce…
Dalej w lasku zastaliśmy szkielet lapońskiego namiotu i łódkę. Zaraz potem wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Bagna, rozlewiska, czasem płynąca nie wiadomo gdzie struga. Zbocze wznosiło się, ale nie robiło się sucho. Dopiero na grzbiecie (łagodnym, niemal niewidocznym) trafiliśmy na zwaliska głazów i tundrę. Byłam głodna. Roman śledził naszą jedyną mapę- wydruk w skali 1:250 000. -Może zatrzymamy się nad potokiem? Posiedzimy nad wodą, zjesz? -nie… lepiej szybko coś przegryzę tutaj- oponowałam i miałam rację. Potok w Laponii to słabe miejsce na postój. Mokro, bagna, do tego wzmagał się deszcz. W niskich brzózkach ukryło się stado reniferów. Znów wydawały mi się wszystkie białe, ale pewnie były jasno beżowe, uciekły zanim zdążyłam się lepiej przyjrzeć.
Wyżej pojawiły się dalekie widoki. Zamglone, niemal monochromatyczne, dla mnie piękne. Zostałam z tyłu i zdziwiłam się widząc chłopaków bujających się na palcach na jakiejś skale. Aldek wypatrzył komin! Chatka pokazywała się i znikała wśród drzew. W przeciwieństwie do alpejskich biwaków stawianych tak żeby było je widać z daleka fińskie chatki są pochowane po krzakach. Osłonięte przed niepogodą, ale trudne do odnalezienia bez nawigacji. Szukając naszej wbiliśmy się w bagno. Po raz ostatni tego dnia założyliśmy kalosze. W międzyczasie minęła nas seria słodkich cmoknięć. Rozpędzony Roman w butach i tak przemoczonych do cna.
Mieliśmy dużo czasu żeby się suszyć. Deszcz miał padać do 16-tej następnego dnia. Jedliśmy, spaliśmy, gadaliśmy i znów jedliśmy. Poszliśmy na ryby. Panowie znów posiedzieli nad mapą. Temperatura spadła poniżej zera, czasem w deszczu wirowały śniegowe płatki. W kominku płonęły brzozowe szczapki. W garze parował nielimitowany wrzątek, jedyny raz bezbarwny, przy chatce jest źródło. Byliśmy w połowie naszej trasy. Po około 80 km w każdą stronę.