Spaliśmy długo. W międzyczasie pogoda się poprawiła. Nadal było przejmująco zimno, ale znikł śnieg i wiało też jakby trochę mniej. Nasi gospodarze już nie spali kiedy zajrzeliśmy. Ubłocone buty nadal wisiały nad piecem- suche. Zamieniliśmy jeszcze kilka słów, Roman poprosił o dorysowanie trasy na naszej „mapie”. Ja też wysłuchałam wszystkiego jeszcze raz starając się zapamiętać. Byliśmy bardzo wdzięczni. Gdyby nie ta rozmowa próbowalibyśmy obejść Pöyrisjärvi od północy, tak jak zrobiła to kiedyś Agnieszka. Teraz pojawiła się nadzieja na skrót od południa. Pozostała możliwość wycofu, drogi rozwidlały się nieco później. Za drugą rzeką.
Ubieraliśmy się już kiedy Roman wrócił z paczką oscypków. Były ładne, ładnie zapakowane, z polskich gór. Spodobały się. Mężczyzna, który już wcześniej był dla nas bardzo miły powiedział, że nas przewiezie przez bród. Ucieszyliśmy się. Jeszcze nigdy nie jechałam kładem. Przy wsiadaniu zaplątałam się w swoje sukienki. Pojechałam oczywiście pierwsza, panowie doszli do rzeki i dali się przewieźć pojedynczo. Fajnie, szybko i co najważniejsze sucho! Czekając na nich jeszcze raz odsłuchałam instrukcji. -Pierwsze odejście w prawo jest ślepe- prowadzi na łysą górę. Drugie, za drugą rzeką biegnie na północ jeziora. Wasza droga prowadzi na wprost. Wymieniliśmy uściski. To było bardzo miłe spotkanie.
Byliśmy zrelaksowani, spokojni. Roman jak zwykle popędził pierwszy. Szliśmy przez tundrę. Mokrą, pociętą siateczką rzek. Drogą, na której (o dziwo) znaleźliśmy świeży ślad stóp. Ktoś musiał nas minąć nocą! Nazwaliśmy go Wielką Stopą. Zasłużył na to. Pierwsza rzeczka nie sprawiła nam problemów, spodnie trzeba było oczywiście zdjąć. Kolejna płynęła wąwozem. Rozebraliśmy się, wdzialiśmy kalosze. Spróbowaliśmy z Aldkiem za ręce na skraju cofki. Szybko zrobiło się zbyt głęboko i wróciliśmy. Roman wszedł w bystrze, doszedł do połowy nurtu i zawracając, bo też nie udało się przejść zachwiał się i niemal nie upadł. Nie mam pojęcia jak mu się udało utrzymać. Nie zamoczył nawet plecaka, ale paskudnie obdarł sobie skórę z nogi. Nie zorientował się nawet od razu. Było tak zimno, że nie bolało. Bez słowa założył spodnie i poszedł szukać brodu wyżej. My też ruszyliśmy, skarpą ponad ciągiem bagien. Nie liczyłam, że cokolwiek się zmieni w parowie, może za kolejnym dopływem, który okazał się nieistotny- był z bagna. Skręciliśmy za nim w piachy i odnaleźliśmy naszą rzekę. Nie osłabła, ale za sporym, bardzo głębokim jeziorkiem usłyszeliśmy bystrze. Małe białe falki sugerowały, że jest tam płytko. Panowie przeszli jeszcze kawał w górę i wrócili. Nie było lepszych miejsc. Przeszłam z Aldkiem za rękę. Nurt był silny, dno niewidoczne, oślizłe, bardzo nierówne. Roman, jak zwykle ambitny poszedł sam. Trochę go przytrzymało, wystraszyliśmy się, ale nic się nie stało. Na skróty wróciliśmy do naszej drogi. Ślady Wielkiej Stopy prowadziły (jak gdyby nigdy nic) od feralnego brodu. To był gość!
Długo szliśmy płaskowyżem. Sięgał aż po horyzont, suchy, czasem wręcz wydmowy krajobraz nakryty deszczowym niebem. Padało daleko od nas. Nic groźnego. Też nic nadzwyczajnego, pojedyncze sosenki, kilka brzózek rozrzuconych co kilka kilometrów. Monotonia, która powinna być nudna, a była piękna. W jakiś nienazywalny sposób wydawała się ważniejsza od nas. Odwieczna. Na rozstaju z drogą na północ Aldek przystanął, popatrzył w tył. Byłam daleko. -Nie reagowałaś to poszliśmy na południe, tym trudniejszym- powiedział potem. Płaskowyż skończył się uskokiem. Zobaczyliśmy ogromne jezioro i wielką wijącą się rzekę. Pöyrisjoki.
Pół godziny później brnęliśmy w bagnie powtarzając z niedowierzaniem instrukcję hodowcy reniferów. -Rzeka jest za głęboka, nie przejdziecie jej. Idźcie jeziorem po łuku, pod wodą jest grobla. Nie powinno sięgnąć wyżej niż do pół uda… Brzmiało o wiele lepiej dopóki nie zobaczyliśmy jak wygląda.
Kluczyliśmy, wracaliśmy, trudno nam było uwierzyć, że to tu. Z brzegu wyrastała podmokła mierzeja. Dojście tam niemal zalewało kalosze. Szczecina traw wschodzących w rudym bagnie, czasem stabilnym czasem wsysającym kalosz. Kiedyś musiał przejechać tamtędy kład. To nam pomogło. Rozebraliśmy się na końcu mierzei. Jezioro falowało, nie widzieliśmy dna. Tym razem szliśmy wszyscy za ręce. Ja i Roman po bokach, każdy z kijem. Przez kwadrans posuwaliśmy się ostrożnie do przodu macając po bokach gdzie się pogłębia. Odsuwaliśmy się w prawo lub w lewo, kluczyliśmy. Woda sięgnęła do majtek, zalała dna plecaków. I kiedy już myślałam, że się nie uda dno zaczęło się lekko podnosić. Na plaży widziałam zeszłoroczny ślad po ognisku. Byliśmy skostniali z zimna.
Wielka Stopa też oczywiście przeszedł. Ruszyliśmy jego śladem po brzegu. Plaża zwęziła się. Po lewej pojawiło się soczyste bagno. Przez godzinę posuwaliśmy się jego skrajem. Wąziutką linią lądu nadszarpaną przez wzburzone jezioro, nasiąkłą. Niewiarygodną, bo bagno było wyżej od jeziora i nie wiedzieć czemu nie wyciekało. Nie osuszało się.
Dalej wyszliśmy na suchą plażę. Pełno tam było porzuconych puszek. Już wcześniej zaczęliśmy je zbierać. Wypełniliśmy kieszenie mojego plecaka, kieszenie Aldka. Początkowo znajdywaliśmy popłaszczone, jakby ktoś je wywoził i zgubił, teraz były nietknięte, niepogięte. Aldek wkładał je do kalosza licząc, że już nie będzie potrzebny. Na górce po drugiej stronie jeziora widzieliśmy chatkę. Była naprawdę blisko. Sucha plaża, dalej wyraźna ścieżka. Za nią przesmyk… Kilkadziesiąt metrów przez wodę. -Nie wejdę- powiedziałam odruchowo. Nikt nie protestował. Teraz zrozumieliśmy drugi rysunek z mapki- kolejny łuk po jeziorze.- Jest obejście? -Tak, ale to z 10 kilometrów… Wypakowaliśmy puszki z kalosza. Weszliśmy w bagno. Nad jeziorem stały jakieś domki. Łączyła je droga. Nie pomyśleliśmy żeby z niej zejść.
W pustej wsi widocznej na drugim brzegu jeziora stanęliśmy i ugotowaliśmy obiad. Słońce pięknie się wynurzyło zza chmur. Była północ. O wpół do drugiej trafiliśmy na dróżkę prowadzącą do naszej chatki. Kwadrans po drugiej zobaczyliśmy chatkę. I zrozumieliśmy trzeci łuk po jeziorze na mapce. -Nie ściągam!- powiedziałam do Romana- ja też nie! Po raz ostatni wzięliśmy się za ręce i przeszliśmy przez rzekę tak jak staliśmy, w spodniach. Chyba nie trafiliśmy w podwodną groblę. Woda znów zalała nam tyłki i zmoczyła dna plecaka. Biegiem ruszyliśmy do chatki. Byliśmy skostniali, liczyliśmy, że Wielka Stopa napalił w piecu. Dopadliśmy drzwi, wylaliśmy wodę z kaloszy. W sypialni były trzy osoby. Obudzony znienacka pies zawarczał widząc trzy narastające przy naszych nogach kałuże- Jak można! Co za straszny wstyd!