<— Przez całą noc lało, ale nasze wywieszone w łazienkach rzeczy były suche, wodą ociekał tylko namiot (czyli w zasadzie pałatka ). Pomimo braku podłogi- leśne, zasypane igłami podłoże skutecznie ochroniło wnętrze i śpiwory zostały suche. Ucieszyłam się, bo z tym namiotem nigdy nie wiadomo. Stawiając go trzeba myśleć o wszystkich możliwych kierunkach spływu wody i już nie raz okazało się, że w środku jest mokro. Zwykle nie oznaczało to wielkich kłopotów, woda wpływała pod folię NRC rozłożoną pod karimatą, ale co jakiś czas moczyła się jakaś część garderoby albo róg czyjegoś śpiwora. Teraz nic. Cudownie sucho. Pałatka waży troszkę mniej niż kilogram i ta zaleta rekompensuje wszystkie jej niedostatki. Jeszcze nie znalazłam lepszego namiotu- ( żeby było jeszcze milej- jest polska i na szczęście niedroga). Niestety nadaje się raczej na lato.
Kiedy poszłam pozbierać rzeczy z „suszarni” trafiłam na jedynych chyba poza nami użytkowników kempingu- parę Francuzów. Powiedzieli, że prognoza na dzisiaj i jutro jest zła i bardzo zła. Ma padać.
Zdecydowaliśmy się w związku z tym na zmianę planów. Północny fragment Queyras- z trzytysięcznikiem- Pic de Rochebrune- pozbawiony wygodnych szlaków, ale mi jeszcze nie znany został odłożony na inny czas- z doświadczeń poprzedniego dnia wynikało jasno, że szlaki nieznakowane i na mapie oznakowane jako niewidoczne w terenie- naprawdę jest bardzo trudno znaleźć. W deszczu i mgle- raczej bez szans.
Postanowiliśmy w związku z tym zjechać jakoś do Chateau Queyras i potem pójść w stronę Saint Veran. Jednak na szosie trafił nam się tylko jeden stop- znajomi już Francuzi. Zabawne bo początkowo chyba nas nie lubili- zawiesiliśmy całą łazienkę ubłoconymi rzeczami, a już po krótkiej rozmowie okazali się bardzo miłymi ludźmi. Znali Queyras i odradzili nam błąkanie się w okolicach le Grand Queyras w kiepską pogodę. Szlaki nie do odszukania, dużo nieprzyjemnych piarżysk, trochę ( podobno) trudnych miejsc. Podsunęli nam pomysł wyjścia w drugą stronę z Abries i nawet nas tam zawieźli.
Pasowało nam to, bo w Abries jakimś cudem była piękna słoneczna pogoda.
Wyszliśmy łatwym GR58 w stronę le Marlit- czyli trochę w kółko. Mieliśmy zamiar dojść do col des Thures i przenocować w pięknym, znanym mi już biwaku, prościej było oczywiście wyjść bezpośrednio na północ w stronę le Roux- ale tam już kiedyś byłam.
Początkowo szlak prowadzi trawersem pięknie kwitnącego zbocza, potem mija stare zabudowania i kościółek i wspina się do wysoko położonych jeziorek- to popularna- prosta i wygodna trasa. Nadaje się też na rower. Jeziorka już kiedyś widziałam, ścieżka ładna- pełno kwitnących, a jeszcze niewyjedzonych łąk.
Prawdziwe morza kwiatów.
Powyżej jeziorek zrobiło się wietrznie i bardzo zimno.
Szybko wdrapaliśmy się na grań i poszliśmy GR58 D omijając niestety szczyt- Gran Glaiza- na który według naszej mapy dałoby się prawdopodobnie wejść (niby jest to szlak zimowy, ale chyba można spróbować i latem).
Zaczęło padać i czasami pojawiał się nawet śnieg. Pokruszone łupki wklejone w błoto nie były najbardziej stabilnym podłożem i na trawersie, który z braku czasu pokonaliśmy niemal biegiem czułam się z lekka nieswojo- zwłaszcza że widoki wydawały się groźne.
Na szczęście znałam ten szlak więc pomimo mgły uniknęliśmy błądzenia- fragment trawersu Glaizy pokrywa plątanina ścieżek kóz- już tam kiedyś troszkę chodziłam w kółko.
Dość szybko dotarliśmy do położonego poniżej Col Rasis jeziorka, a potem troszkę wolniej w kłębach chmury, która akurat uznała że musi tu wejść, dowlekliśmy się na Col des Thures. Już niemal o zmroku.
Zejście znałam, więc udało nam się dojść do biwaku, chociaż niewiele było już widać. Ten piękny drewniany schron (zbudowany za własne pieniądze przez grupę przyjaciół ku pamięci ich zmarłego kolegi ) jest naprawdę świetny- w porównaniu z naszym niezbyt ciepłym namiotem- to pięciogwiazdkowy hotel!
Więcej na temat Queyras napisałam już prawie dwa lata temu. Na końcu tego tekstu są informacje praktyczne.—>