<—Szlak GR20 schodzi ze Schroniska Petra Piana do położonej u zbiegu dolin Bergerie de la Tolla. Po drodze jest jeszcze jedna bergerie- otwarta i wyposażona w kilka łóżek i prysznic. Latem zapewne zamieszkana przez pasterzy.
Pogoda był nieszczególna. Kropiło i bardzo mocno wiało. Żal nam było niezdobytego Monte Rotondo, tym bardziej, że przez chwilkę widzieliśmy lekko ośnieżony wierzchołek. Chmury rozdarły się na mniej niż minutę i nawet nie zdążyłam dobrze wycelować.
Wichura wyła, po stokach przewracały się strzępki zwianych pewnie spod schroniska namiotów, niżej utknęło kilka całych, ale mokrych materaców.
Coraz bardziej wyraźna ścieżka schodziła stromo przez kamieniste łąki i las. Na dnie doliny minęliśmy jakaś nowo budowaną chatkę, potem ładne, wydajne źródło, a niżej wyszliśmy na leśną drogę.
Bergerie de la Tola to duże gospodarstwo, z barem i chyba też z możliwością noclegu. Wisiała kartka z informacją o sprzedaży serów, a przez domkiem był ładny ogródek. Wszystko to oczywiście pozamykane. Urwałam sobie trochę melisy i mięty, i ostatnią kiść dzikich winogron. Deszczyk przeszedł w kapuśniaczek. Chmury opadły. GR20- zszedł jeszcze kawałek i zaczął się wspinać sąsiednią doliną. Początkowo szliśmy drogą, potem ścieżką.
Samuel zostawił mnóstwo borowików, wzięłam kilka, chociaż nadal nie mieliśmy oleju.
W bukowym lesie błyszczały resztki kolorowych liści, a wielkie kamienne bloki pięknie porastał jaskrawozielony mech. Pomimo deszczu droga była ładna i ciekawa, chociaż o wiele prostsza niż wysokogórski, żółto znakowany wariant, który biegnie granią, a który przeszłam już kiedyś latem. Bardziej otwarty widok pojawił się dopiero na halach.
Chmury kryły pięknie urzeźbione skały, niestety nie udało mi się utrafić z fotką. Szliśmy chwilkę stokiem przez rude paprocie i łany mokrych jałowców, a potem przez karłowaty, bezlistny już las.
Kapuśniaczek zmienił się w ulewny deszcz, więc ostatni kawałek pokonaliśmy biegiem, zapominając o nabraniu wody.
Bergerie de L’Onda leży na dużej polanie pod skalnym progiem. Wszystkie szałasy pozamykano, pochowano stoliki i krzesełka, węże z wodą zwinięto. Została tylko budka z gazem- pozostałość letniego obozowiska. Położone wyżej na stoku parkowe schronisko było otwarte i obficie obłożone ociekającym, ale porąbanym drewnem. Nie było źródła, chociaż trudno było narzekać na brak wody. Po stokach spływały setki błotnistych strumyczków rozcieńczając wyjątkowo liczne krowie kupy.
Znad Vivario nadciągały sine chmury. Wydawało nam się, że słyszymy grzmot. Jose uparł się znaleźć pitną wodę i nie rozbierając się z peleryny zszedł w stronę pola namiotowego. Ja naniosłam kilka mokrych szczapek i nawet nie zdążyłam naprawdę rozgościć się w schronie, kiedy spadła na nas burza. Dosłownie tak to wyglądało. Nawałnica, grzmot za grzmotem, porywisty huraganowy wiatr. Pęczki błyskawic. Zanim Jose wrócił, zły i przemoczony z butelką wypełnioną lekko mętną cieczą- prawdopodobnie bez krowich kup, zdążyłam już poustawiać pod okapem wszystkie schroniskowe gary. Wypełniały się w mgnieniu oka. Pierwszy plon powylewałam, nie wydawał się wystarczająco czysty, dalsze frakcje były śliczne i krystaliczne, tylko że pozbawione minerałów. Woda była ewidentnie destylowana.
Chociaż było jeszcze wcześnie, zdecydowaliśmy się zostać na noc. Napaliliśmy, inaczej nasze rzeczy chyba by nigdy nie wyschły, a potem rozłożyliśmy śpiwory na stołach. Było lodowato zimno. Piękny emaliowany piecyk ogrzał tylko kuchnię i wilgotna sypialnia wcale nas nie kusiła. L’Onda nie jest tak luksusowa jak Petra Piana. Nie było światła, nie było nic do jedzenia. Najbardziej nam brakowało oleju (ten, który znaleźliśmy w Petra Piana zostawiliśmy naszym następcom). Tym razem borowiki się ususzyły. Zrobiliśmy z nich potem zupę grzybową. Jose nie znał suszonych grzybów.