<—Po zimnej nocy upalny dzień. Minęłam Amievę (niepotrzebnie jak się okazało, bo szlak biegł trawersem, asfaltem), zaplątałam się w jakiś małych dróżkach, w pastwiskach, w błocie, w ogrodzeniach… W końcu kilkukrotnie wracając trafiłam na wąski betonowy trakt ciągnący się wzdłuż kolczastych płotów. Pachniało wsią. W betonie odbiły się ślady psa, który musiał przejść tędy kilkadziesiąt lat temu i dalej pojedynczy ślad konia porośnięty wewnątrz puchatym mchem. Historia… Szłam pięknie w stronę ośnieżonych szczytów. Na górce ponad wsią wreszcie znalazłam szlak. Nawet dwa- z rozwidleniem i informacyjnymi tablicami- nieźle się na nich suszył namiot. Tylko na tyle wystarczyło słońca. Po południu wszystko zmętniało, zbladło. Senda del Arcediano na tym odcinku była ścieżką, czasem brukowanym traktem, pamiętającym być może rzymskie czasy teraz już nienaprawianym. Szłam przez las i błotniste polany, trawersem ponad głęboką doliną. Co jakiś czas trafiało mi się wymurowane z kamieni źródełko, były znaki. Minęłam tam dużą grupę (był weekend) i z ciekawości zagadnęłam ostatniego- jak sądziłam przewodnika. Okazało się, że pierwszy (drugi przewodnik) był mieszkającym w Hiszpanii od dziecka Polakiem! Nie miałam już okazji z nim pogadać, ale porozmawiałam z jego hiszpańskim kolegą. On też nie znał żadnych długodystansowych tras poza Picos. Polecił mi kilka ciekawych miejsc, ale nie bardzo wiedzieliśmy jak tam dojść. Być może dałoby się przejść górami mając bardzo dokładne mapy- najlepiej elektroniczne, ale ja nic takiego nie miałam. Chłopak ostrzegł mnie, że nocą ma spaść śnieg. I to od razu pół metra.
Grupa była ciepło ubrana, wystarczyło podejść odrobinkę żeby zrozumieć dlaczego. Ponad lasem hulał lodowaty wiatr. W tej sytuacji widząc cabany na łące z dalekim widokiem pomyślałam, że to piękne miejsce, czasu mam pod dostatkiem więc zaczekam na ten obiecany śnieg. Oczami wyobraźni widziałam już pobielone urwiska i ściany, drzewa w szadzi… Na dodatek jeden z budynków był otwarty, szumiało źródło… zostałam na noc. Fajnie było pójść na spacer bez plecaka. Czułam się jak romantyczny pasterz opiekujący się wyimaginowanym stadem. Na hali pasło się kilka koni, które początkowo troszkę się mnie bały, ale potem zaczęłam je intrygować- zwłaszcza fotografowaniem. Kiedy tak beztrosko łaziłam zaczęło padać i to wcale nie był śnieg.
Lało do północy, potem na chwilkę pokazały się gwiazdy i znów zaczął narastać deszcz. Rano się to nie zmieniło i przez cały dzień szłam w błocie, we mgle coraz bardziej nasiąkając i marznąc. Były znaki, ale też trochę błądziłam. Wichura siekła po twarzy deszczem, nie pozwalała patrzeć na wprost, rozwinąć mapy. Wyżej trafiłam na płaty śniegu, gdzie na szczęście odbił się ślad moich poprzedników. Potem znów się wahałam, kluczyłam i ostatecznie zeszłam rozmiękłą drogą, która jak sądziłam nie może prowadzić donikąd. Ulewa, błoto, bezlistny bukowy las, potem łąki we mgle, pojedyncze domki, kępki złotych jesiennych drzew, zieleń traw- w tym świetle jaskrawa jak neon. Na koniec piękna kamienna wieś wtulona w załamanie zbocza- Soto de Sajambre. -Spodoba ci się- obiecywał spotkany wczoraj przewodnik i miał rację. Spodobało mi się bardzo. Tym bardziej, że trafiłam na bar, ogrzany, zaparowany, pełen ludzi i na schronisko czy hostel- należący do tegoż baru- czystą, ładną pełną piętrowych łóżek salę w starym kamiennym budynku, z ciepłą wodą i za jedyne 10 Euro. Wysuszyłam się tam (w barze, bo sypialna sala nie zdążyła się ogrzać), wymyłam, wyprałam wszystko co miało szansę wyschnąć. Połaziłam po ślicznych uliczkach- autentycznych, nie przygotowanych do zwiedzania, zlanych deszczem i pięknie zamglonych. Wieczorem posiedziałam chwilkę w barze. Okazało się, że to doroczne święto, zwyczaj celebrowany od lat, stąd tłok. Zabito świnię, balowano już drugi dzień.
Jeden z panów mówił po angielsku więc ja też się tam dobrze bawiłam. Najadłam się nawet, bo do piwa serwowano pieczone kasztany, pyszne. Miałam ochotę zamówić też coś do jedzenia, ale nie chciałam przeszkadzać. Wyglądało na to, że są tam sami swoi, barmani ucztowali razem z gośćmi, atmosfera jak na weselu więc siedziałam w kąciku, suszyłam się, oglądałam pożyczone albumy i mapy. Bardzo miłe, przyjazne miejsce.—>