14 marca. Słonecznie, na górach rwą się pasy chmur. Do Ritsem jest 20 km, szlakiem więc liczę, że to przejdziemy. Wychodzimy pierwsi, idziemy po śladzie skuterów, płasko, potem lekkie podejście. Na horyzoncie wysokie góry- Sarek. Zjazd na jezioro porysowane śladami skuterów. Szlak prowadzi bokiem, lekceważymy to. Monica i Martin doganiają nas i idą przodem. Pogoda mętnieje na niebie pojawia się halo. Sarek tonie w spłowiałych błękitach, blednie. Teren zaczyna się lekko obniżać. Jedziemy lasem, pada mokry śnieg. Osiada mgła. Z rozpędu mijam zabudowania i nie umiem znaleźć schroniska. Był jakiś znak, ale przekręcony. Próbuję odszukać coś w nawigacji i mój telefon, chociaż naładowany ponad połowę nagle traci energię, ekran czernieje i niczego już nie mogę zobaczyć. Nadchodzi mrok, na drodze nie ma żadnych ludzi. Jest zimno, mokro, jestem zmęczona. Koronawirus, wnuk, zamknięte granice, kryzys. To wszystko wybucha, załamuje mnie. Miotam się potem siadam na pulce. Mam powerbank, ale najpierw trzeba go ogrzać. Wkładam pod kurtkę, czekam. Jose tymczasem łazi po krzakach, znajduje przejście. Schroniska (czy może raczej hotele) są lekko z boku, tylko kilkanaście metrów od drogi. Ośnieżone, ustawione tyłem wydają się wyludnione. W naszym, klubowym (nie wiem czy nie był czasem najdroższy) pali się światło w jadalni, nie ma obsługi, jest już za późno. Tylko kartka- jeśli przyszedłeś po ósmej zajmij ostatni pokój w korytarzu… W jadalni ludzie, nie zwracają nawet na nas uwagi. Wszytko wydaje się obce, bezosobowe. Gubię się w tym, chce mi się płakać. Na szczęście znajduje nas Monica- zrelaksowana, prosto z sauny. Mówi, że kupiła nam saszetki z szamponem. Szukamy otwartego pokoju. Padamy. Jose nawet nie ma ochoty się myć. Łapie wifi i przez całą noc siedzi w internecie. Nie ma połączenia przez sieć tak jak ja. Rano zadzwoni do hiszpańskiej ambasady. Ostatni samolot zabierający Hiszpanów do domu odleciał wczoraj usłyszy, teraz powrót tylko w nadzwyczajnych przypadkach. Po drodze kilka zamkniętych granic, musielibyśmy ustalać zgodę każdego kraju. Nie ma możliwości przez Polskę. Dzwonię do domu.- Zostań gdzie jesteś. Korzystaj. Tak jest bezpieczniej.
Nocą przetoczy się nad nami nawałnica. Pociąg (do Narviku) dotrze tylko do Gallivare. Do nas nie dojedzie autobus, ale podobno mają odśnieżyć drogę. Wszyscy zgromadzeni w Ritsem wracają. Jest cicho jak na pogrzebie. Ludzie boją się jeden drugiego, chociaż jesteśmy w górach już od wielu dni. Jakiś Hiszpan omawia wyjazd z Jose. -powiedziałem mu żeby wrócił, żona sama, maleńkie dziecko, co jak coś jej się stanie… Z Hiszpanii przychodzą bardzo złe wieści. Tysiące zmarłych. W Polsce strach. Agnieszka pisze, że już nie przyjedzie. Odwołali samolot, przepadł jej bilet na pociąg. Moi rodzice, moje dzieci, mąż siedzą każdy oddzielnie w domach. Na drzwiach hotelu informacja o myciu rąk, w kuchni butelki ze spirytusem do dezynfekcji.
-To ja jestem tą osobą, która w mailu pytała o możliwość wysłania paczki do Ritsem, odpisaliście mi dopiero wczoraj -opowiadam kiedy się pojawia obsługa. –Tak? Dziwi się Schroniskowy i daje mi zniżkę. To chyba więcej niż opłata za to, że odbierze paczkę (100 koron). Jedzenie jest tu haniebnie drogie, pomimo tego, że hotel przy szosie. Kupuję płatki owsiane, soczewicę. Dwie rybki w puszkach. Oszczędnie, z obrzydzeniem, które dziwi Monikę i Martina. Nie jestem pewna co czuję… niepewność- bo przecież nie mam stałych dochodów, a tu pandemia, niechęć do tak obrzydliwej komercji… może samotność- nie wobec zimy czy gór, ale decyzji, planów… Wszystko wydaje mi się dziwne. Wszystko obce. Szwajcarzy opowiadają nam o powrocie. Wykupili pierwszą klasę, cały przedział, ze Sztokholmu polecą samolotem, bezpiecznie, prawie bez kontaktów z innymi. To taki wielki kontrast z naszą przyszłością, że czuję się zagubiona. Po jeziorze przesuwają się szybkie szkwały, lód jest nadtopiony, -idźcie bezpiecznie wzdłuż znaków, nie zbaczajcie- troszczy się o nas ostatni raz Monica.
Za drzwiami mętnie. Dużo nowych zasp. Śnieg zasypał nasze narty i pulki i odchodząc, nie będę mogła znaleźć łopatki, znajdę jak już zrezygnuję, poddam się.
Wydawało się, że to wszystko zdążył przysypać grubą warstwą czas, który upłynął od marca. Ale gdy czytam ten wpis wszystko wraca. Smutek, niepewność co dalej – ta sytuacja ze schroniska z powrotem wszystkich jakoś rezonuje z tym co się czuło wtedy tu na miejscu w Polsce.
Mogliśmy sobie tylko wyobrazić co czujecie w Polsce, czy co czuli bliscy Jose w Hiszpanii. Kilka telefonów, pobieżne przejrzenie internetu. Najważniejszy komunikat był spójny- nie ma co wracać, bo nic nie pomożemy. Rodzina Jose koniecznie chciała mu przysłać pieniądze i pomimo protestów zasiliła mu konto tak, że nie wiedział czy ktoś się nie przyczepi, mojej obiecałam, że obędę się bez pieniędzy. Nie wiedzieliśmy jak się potoczą sprawy w Kwarku, a to przecież nie tylko brak dochodów, ale co najgorsze odpowiedzialność za inne osoby- pracowników. Pewne rzeczy na pewno mi uciekną z pamięci, a nie chciałabym. Podczas zamknięcia w Hiszpanii mężczyźni się nie golili i Jose też się nie ogolił. Potem co jakiś czas wymieniali zdjęcia bród. Bratankowie, kuzyni… Nie powiedzieli mu, że umarła ciocia.