Autobusem z Moliny do Chillan

Rzeki, błądzenie, praca GPSa, nasze tempo to wszystko dało mi do myślenia. Kiedy Jagoda odsypiała nadmiar przeżyć przeanalizowałam mapy i zdecydowałam, że największe szanse na powodzenie ma ostatni fragment tego co przygotowałam. Od Nevados de Chillan do Antuco. Jagoda nie protestowała. Prognoza pogody dla Termas de Chillan wydawała nam się trochę dziwna. -10 stopni, nie wierzę- skwitował to Edgardo, więc ufając mu i pamiętając o upiornym upale wrzuciłyśmy zbędne grube rzeczy do wora i szczęśliwe, że plecaki takie lekkie ruszyłyśmy na południe. W Molinie zostały też nasze raki, kosmetyki Jagody, część map, nawet spodnie- razem chyba z 10 kg. Edgardo podwiózł nas na przystanek, gdzie niemal natychmiast zatrzymał się autobus do Talca. Oprócz nas wsiadła też para Chilijczyków, matka z synem. Tak jak my jechali do Chillan i bardzo nam pomogli przy przesiadce. Terminal w Talca to istny labirynt- wyjątkowo jak na swój wygląd sprawny. Dalekobieżny, bardzo wygodny autobus przez dwie godziny jechał wzdłuż Andów, które znałam z netu. Rozpoznawałam nawet co wyższe szczyty. Wulkan Nevados de Longavi błyszczał jak szklana góra, wszystko wydawało się jakoś bardzo białe. Słońce było już nisko, niemal wieczór. Od sympatycznego pana, który siedział obok mnie wiedziałam, że kursy do Termas de Chillan odjeżdżają z innego terminalu, i że dzisiaj już na to za późno.  Nie ma połączenia. Pomimo tego pomyślałam żeby podjechać kawałek. Chillan to spore miasto, nie chciałam w nim utknąć na noc. Tuż przed zmrokiem wskoczyłyśmy do przypadkowego miejskiego autobusu.

-Termas de Chillan?- zapytałam kierowcy bez nadziei. -Si, si -usłyszałam płacąc za to jakieś grosze. Autobus posuwał się ulicami wolniutko, co chwilka stawał. Zmrok błękitniał, my nic nie rozumiałyśmy. Kierowca rozmawiał o nas z jakimś chłopakiem. – Termas de Chillan?- spytał jeszcze raz dla pewności. -Si, si- pokiwałyśmy głowami. -To ze mną- powiedział chłopak po hiszpańsku wyskakując z autobusu. Przez kilkanaście minut biegliśmy przez zagmatwane uliczki. Potem wzdłuż rzędu kolejnych autobusów. Kierowcy kręcili przecząco głowami. -Tu -zadecydował za nas chłopak, więc wskoczyłyśmy. Usiedliśmy wszyscy razem na końcu. Była noc. Miasto szybko zostało z tyłu. Rzężenie pojazdu sugerowało, że jedziemy pod górę, poza tym nic nie wskazywało dokąd. Nie rozpoznawałyśmy nazw miejscowości, nie miałyśmy drogowych map. Wyboje kołysały usypiająco, ale budziły nas regularnie hamulce- donośny pisk.

-Nie dojedziecie do Termas de Chillan, wyjaśnił łamanym angielskim chłopak- tam nic nie jedzie. -A dokąd? – w dobrą stronę- a jest tam kemping?- nie, musiałybyście przejść 10 km- pokaże nam Pan gdzie? – nie, wysiadam wcześniej. Poczułyśmy się nieco zgubione. Pasażerów ubywało, nasz przewodnik też przesunął się w końcu w kierunku drzwi zamieniając przedtem kilka słów z kierowcą. Potem została tylko jedna pani i my, już bardzo śpiące. Autobus stanął, pani wysiadła w ciemność, a pilot ( obecny w każdym chilijskim autobusie) podszedł do nas z google translatorem. -To powiedzcie o co dokładnie chodzi- przeczytałyśmy na jego smartfonie. -Czy jest tu kemping?- napisała w odpowiedzi Jagoda. Chłopak nie zrozumiał. Próbowałyśmy tłumaczenia z angielskiego, ale nie poszło lepiej -mamy namiot, gdzie go możemy rozbić?- złapała się ostatniej deski ratunku moja przyjaciółka- O! teraz rozumiem!- ucieszył się chłopak- zaczekajcie. Zaczekałyśmy, co innego mogłybyśmy zrobić. Pilot po naradzie z kierowcą gdzieś dzwonił. Autobus zawrócił. W zupełnej ciemności przejechaliśmy kilka kilometrów. -Nie wracamy do Chillan? -zaniepokoiłyśmy się- Nie, nie!- śmiali się rozbawieni sytuacją panowie.

Zatrzymaliśmy się przy jakiś światłach. Od domku kempingowego szedł do nas nocny stróż.- Namiot to najlepiej na tarasie. Może herbaty? -I jak? śmieli się chłopcy, bardzo z siebie zadowoleni- kemping był jeszcze nieczynny, bo wiosna, domki niewynajęte, ale miejsca dużo. Bezpiecznie.

Buzi, buzi- jak zwykle w Chile, autobus pochłonęła noc, a my wyspałyśmy się wygodnie pod dachem. Dopiero rano odkryłam, że jednak jesteśmy na mapie. W Recinto, pierwszej miejscowości w górach.

Share

Condor Cirquit cz8- Vilches Alto

Za mostkiem ścieżka wspina się na grań  dość stromo, po skarpach ponad lasem. Jeszcze zanim dotarłyśmy do widokowej platformy minęła nas dziewczyna – młoda Niemka. Wybierała się tylko nad wodospad. Dalsze trasy jak jej powiedziano nie nadawały się jeszcze do przejścia. Poczęstowała nas dwoma ugotowanymi na twardo jajkami i obiecała, że jeśli poczekamy aż wróci, podzieli się mnóstwem jedzenia (zabrała je myśląc, że wyjdzie na 5 dni- pewnie na cały Condor Cirquit). Nie czekałyśmy. Przy punkcie widokowym było jeszcze dwóch panów i ławeczka- bardzo kusząca. Nad nami, nad doliną, w której błądziłyśmy przez kilka ostatnich dni krążył kondor- jak na zamówienie.

Dalej szlak opada wraz z płaskowyżem otoczonym murem ośnieżonych gór. Czym niżej tym więcej roślin, krzaki bujniejsze i wyższe, potem las. W jednej z wiat parku narodowego ugotowałyśmy sobie trochę herbaty, razem z jajkami dobrze zrobiła nam na żołądek. Trasa do Vilches Alto jest oznakowana i wyraźna. Prowadzi przez bardzo stary las- prawdziwą puszczę. Kępy ogromnych, czasem powywracanych i suchych drzew, plamy jaskrawego słońca, sporo kwiatów. Rezerwat Altos de Lircay jest pewnie bardzo popularny latem. Teraz minęło nas tylko trzech rowerzystów. Nie dogoniłyśmy ich już, a próbowałyśmy, bo zgubili scyzoryk i fajkę do trawki. Licząc, że gdzieś może czekają zajrzałyśmy na kilka pustych pól biwakowych. Na ostatnim, tam gdzie powinien rezydować strażnik poznałyśmy rodzinę, która nas stamtąd wywiozła. Strażnik był nieobecny, prawdopodobnie zszedł żeby zagłosować. Tego dnia – w niedzielę- odbywały się wybory prezydenckie. Słyszałyśmy niezrozumiałą dla nas relację kiedy samochód turlał się gruntową drogą wzniecając kurz.  W świetle zachodzącego słońca wyglądało to magicznie, żałowałam, że nie mogę się zatrzymać, zrobić zdjęć.

Jadąc, sporo rozmawiałyśmy. Ignacio – syn naszych wybawców studiował stomatologię w Talca. Powiedział, że pomoc w górach działa w Chile bardzo sprawnie. Najprawdopodobniej przyleciałby po nas helikopter. Szlaki były jeszcze zamknięte, ze względu na stan rzek. Na parkingu stała informacja, ale ponieważ przyszłyśmy z daleka, z  innej strony nie miałyśmy o tym zielonego pojęcia.

Trasa z Radal 7 Tazas przez Vegas Blanquillo i Valle Venado (bez zwiedzania doliny Claro i lawowych pól) zajmuje latem około tygodnia, pięciu dni. Rejon dobrze pokazuje mapa Condor Cirquit 1:50 000 wydana na solidnym wodoodpornym papierze (zdobyłyśmy swoją w Księgarni Geograf w Krakowie). Lasy państwowe (CONAF) inwestują w parkingi i pola biwakowe. Kiedyś pewnie zrobi się tam tłok, ale wiosną najprawdopodobniej długo będzie pusto, a jak słyszałyśmy od Chilijczyków właśnie wtedy jest tam najpiękniej. Góry są jeszcze ośnieżone, zieleń świeża, nie ma kłopotów z pitną wodą i upału, który jak się dowiedziałyśmy jeszcze się wcale nie zaczął. Aż strach pomyśleć jak byśmy wyglądały gdyby nas dotknął!

Jadąc w dół w coraz gęstszym mroku myślałam, że w Europie też mamy piękne miejsca. Być może nawet piękniejsze niż tu, ale nigdzie, nawet w Laponii czy w Pirenejach, nawet na Islandii nie ma już takiej wspaniałej dzikości, takich bezludzi. Trudno też o tak bezinteresowną pomoc. Chile jest wyjątkowym krajem, a rejon Maule zasługuje żeby tam wracać i wracać…

PS: scyzoryk zachowałyśmy, zastąpił nóż zgubiony wcześniej przez Jagodę. Co miał na myśli nasz Duch Opiekuńczy podsuwając fajkę…? Hmm… tu mogłyśmy tylko spekulować…

Czerwona linia na mapkach to zapis ze SPOT-a, pomarańczowa to narysowana z pamięci trasa- historia błądzenia.

Share
Translate »