Za rzeką ciągnęły się mokre łąki. Nie podmokłe, tak jak bywają nasze. Zalane ściekającą z gór wodą płynącą dosłownie wszędzie. Po ziemi, po trawach, po piarżystych stokach. Mapa pokazywała, że w północno-zachodnim końcu polany jest schron. Długo szłyśmy zanim zobaczyłyśmy flagę. Z daleka wyglądała jak nasza -polska. Biało czerwona z granatowym trójkątem u nasady, widocznym tylko, kiedy tkaniną szarpnął wiatr. Pod flagą był oczywiście dach, pod nim budynek, w nim drzwi i duża kłódka. Zamknięte.
To nic, nawet się nie zmartwiłyśmy. Z Valle Venado prowadziły dwie drogi- jedna do Vegas de Blanquillo (krótsza i pewnie łatwiejsza niż przypominający Mordor kanion w polu lawowym), wymagała ponownego przejścia Blanquillo, ale już wiedziałyśmy, że się da. Druga do brodu na Rio Claro, za którym ciągnęły się szlaki Altos de Lircay. Nie sądziłyśmy, że pokonamy Claro. Chciałyśmy tylko usiąść, wylać wodę z butów, coś zjeść. Szukając dogodnego miejsca trafiłyśmy na wiatę, taką typową otaczającą miejsce na ognisko. Spod stropu wisiały pęta kiełbasy. Miękkiej, surowej tylko okopconej dymem. W tym roku już ktoś tu był! Przeszukałyśmy inne miejsca z pozostawionym przez poprzedników jedzeniem. Kilka zupek, dwa batoniki, nie otwarta nawet puszka z kawą, herbata, olej, yerba mate. Wzięłyśmy tylko to, co niezbędne. Wypełniłam duży worek pokrzywami. 2 porcje pokrzywy z kiełbasą ugotowałyśmy bardzo szybko na miejscu. Dodały nam sił. Wszystko się tak nagle zmieniło. Cywilizacja nie była już niedostępna, my nie byłyśmy wcale całkiem same. Po chwili ruszyłyśmy w dół, gotowe na spotkanie z Claro. Ktoś kto tu był, komu być może zjadłyśmy kiełbasę (chociaż niekoniecznie, bo rzeczy strażnika były przecież zabezpieczone kłódką) najprawdopodobniej przyszedł z doliny. Czyli się da. Rio Claro nie może być bardzo straszna. Na pociechę widziałyśmy na naszej ścieżce ślady. Duże, męskie. Raczej świeże. Na potoku troszkę dalej był most. Co za odmiana…
Długo szłyśmy wzdłuż rzeki, znów w upale. Rio Claro zwolniła, rozlała się. Dałoby się ją przejść w kilku miejscach, gdzie nurt podzieliły wyspy i łachy piachu. Ścieżka robiła to jednak wyżej. Za skałami odcinającymi przejście, tuż przed wodospadem, do którego już nie poszłyśmy, bo nadal byłyśmy spięte, a którego było nam potem żal- bo taki wysoki i piękny. Kiedy rozprawiałyśmy się z rzeką, trzymając się za ramiona dla pewności, z górki zbiegło dwóch facetów. Turystów. Ucieszyłyśmy się, ale nawet na nas nie spojrzeli. Znikli w krzakach. Byłyśmy zdziwione, po tylu dniach spodziewałyśmy się chociaż „cześć” od ludzi…
Gdyby nie kłopoty z jedzeniem zostałybyśmy chyba na plaży na noc (mięsno warzywna dieta wywoływała niestety biegunkę, pokrzywy pomogły doraźnie, brakowało nam płatków czy chleba). To było piękne miejsce, spokojne z dalekim widokiem. Dążąc do cywilizacji, przed nocą przeleciałyśmy jeszcze klika kilometrów lasem- wyraźną i szeroką ścieżką i rozbiłyśmy namiot tuż za zakazem biwakowania nad rzeką- małą, a wyposażoną w most. Ciekawy, zbity z gałęzi. W zaroślach rododendronów przez cały wieczór gdakały jakieś dwa ptaki. -Koo koo ko ko ko -słyszałyśmy z jednej strony -koo ko kooo ko ko- odpowiadała inna „kura” z drugiej. -Cicho, bo was ugotuję- krzyknęła z namiotu Jagoda i został już tylko niewyłączalny, towarzyszący nam co noc huk rzeki.