Condor Cirquit cz5- Rio Claro

Nocą przeleciał nad nami deszcz, jedyny w ciągu miesiąca. Poczekał oczywiście aż zjemy i schowamy wszystko w namiocie. Rano zostały po nim niskie chmury pozwieszane na okolicznych drzewach, potem na szczytach. Nie odeszłyśmy daleko kiedy znikła ostatnia mgiełka i  wrócił nasz stały towarzysz- upał. Błądziłyśmy wtedy w kamienistym korycie rzeczki- labiryncie moren, lasków, bagnistych łączek. Snułybyśmy się tam pewnie do dzisiaj gdyby Jagoda nie wypatrzyła ścieżki. Wycięty ostrym narzędziem tunel nurkował w gąszczu. Przez długi czas szłyśmy wygodną dróżką. Za zalanym przez roztopy polem pokrzyw i jeżyn (byli tu nasi?) przekroczyłyśmy wartki nurt i znów zgubiłyśmy drogę w lawowym polu. Nie tyle właściwie drogę, bo zawsze szłyśmy jakimś śladem, tylko zrobiło się ich tyle, że trudno było ocenić, którym iść.  Wierząc mapie dążyłyśmy nad Rio Claro, wzdłuż której narysowano szlak. Skończyłyśmy na skarpie z imponującym wodospadem… hmm to na pewno nie było tu. Z daleka, z góry widziałyśmy charakterystyczny zakręt Claro- łatwy do rozpoznania na mapie.  Ścieżkę znalazłyśmy po kilku godzinach kluczenia. Zanurkowała w lesie po lewej. Znów pokonałyśmy spory kawałek i znów zgubiłyśmy się tuż za kopczykiem. Galimatias wydeptanych przez zwierzęta dróżek prowadził na wzgórze i rozbiegał się we wszystkich kierunkach. Weszłyśmy, zeszłyśmy, wbiłyśmy się w kanion, Jagoda zsunęła się i zgubiła rękawiczki. Spadły w przepaść. Zbocze zrobiło się zbyt strome, zbyt niebezpieczne. Wdrapałyśmy się znów na skarpę, niewygodnie przez potworne krzaki. Trafiłyśmy na ten sam wzgórek, ale kilka metrów dalej, na coś jakby wspomnienie ścieżki. Pod wieczór wyglądało to już na ścieżkę, po zachodzie przeszłyśmy potok i wyszłyśmy na miejsce biwakowe z kupką śmieci. Wybrałyśmy z nich dużą butelkę, w zastępstwie tej ukradzionej Jagodzie przez krzaki. Codzienna wymiana dóbr. Takie jest Chile. Byłyśmy z siebie zadowolone. Spokojne. Miałyśmy ścieżkę, zbliżyłyśmy się do Armerillo… Nie przypuszczałyśmy, że rano zgubimy się znów i to już po kilkuset metrach.

Tym razem nie miałyśmy siły zawracać. Od Rio Claro dzieliło nas kilkaset metrów krzaków. Postanowiłyśmy, że je pokonamy. Nie damy się. Pół dnia zeszło nam na pływaniu w gąszczu zawieszonym na upiornie stromym zboczu. Ostatni kawałek (już łysy) był nietrudną, ale nieprzyjemną wspinaczką w kruszyźnie, w luźnym piargu wymieszanym z resztkami korzonków, niemal pionowym. Dalej już rzeka i kamienista szeroka plaża. Nie było szlaku. Ruszyłyśmy w stronę Armerillo i przeszłyśmy może z kilometr dość spokojnie. Ścieżka pojawiała się i znikała, raz weszła do lasu i przetrawersowała bardzo strome zbocze. Z góry widziałyśmy gospodarstwo. Kilka białych koni, rude krowy. Człowiek z grabiami… -jaki ładny -powiedziałam żałując, że to tak daleko, że za rzeką. Cywilizacja wydawała się nam wtedy bardzo bliska. Chwilę potem ścieżka znów zeszła nad wodę, zbocze zbliżyło się aż stanęłyśmy na wypłukanych szkierach przeciętych płytką zatoczką.

Wspięłam się po skałach, Jagoda podała mi plecaki i już zaczęłam ją instruować jak to przejść (moje dodatkowe 20 cm wzrostu robiło tam wielką różnicę) kiedy w szczelinie gdzie trzeba było włożyć rękę (jak już się udało wystarczająco podskoczyć)  pojawił się wypasiony szczur. -Hmm… będę płoszyć szczura, a ty skacz- zaproponowałam, ale wycofałam się bardzo szybko. Szczur był nieustraszony! Ani drgnął. Bojąc się, że tylko czeka żeby ugryźć wciągnęłam Jagodę na skałę z drugiej strony- z rzeki.  Musiała niestety zmoczyć buty. Dalej było już prościej. Kamienista plaża, bambusowy las. Znów zgubiłyśmy tam ścieżkę i znów zeszłyśmy nad Rio Claro po stromym, tym razem jednak po mniej gęstym. Dolinę zalewał już cień. Chłód pokrył płaskie łąki rozwijające się w zakola i łuki wśród drzew.

-Wiśnie… pomyślałam w pewnej chwili widząc znajome odrosty w trawach. Chwilkę dalej pojawił się wiśniowy sad i lichy drewniany domek z kłódką. Znów miałyśmy nadzieję, że cywilizacja się zbliża. Zabiwakowałyśmy przyjemnie na leśnej polance. Zjadłyśmy dobrze, przecież już niedługo sklep. Rano strząsnęłyśmy z namiotu tarantulę (lub innego włochatego ptasznika) i ruszyłyśmy z powrotem nad Claro. Kilka kilometrów dalej drogę przecięły nam skały. Pionowe, tak długie i tak wylizane przez nurt, że nawet nie próbowałyśmy się wspinać. Claro była tam już wielką rzeką. GPS wskazał 8 km do szosy, tylko nie miałyśmy pojęcia jak…

Share

Condor Cirquit- cz4

Na Vegas de Blanquillo krzyżuje się kilka ścieżek. Jedna wdrapuje się na Descabetazo Grande, druga-  klasyczna trasa Condor Cirquit opada wraz z porozlewaną rzeczką do Rio Blanquillo. Gdybyśmy ją wybrały musiałybyśmy dwukrotnie pokonać spory bród i przez cały dzień iść wąską, kręcącą doliną bez szans na wiatr. Naszym celem było Armerillo, nie Vilches Alto, do którego wystarczyłoby raz przejść rzekę. Gdybym była sama poszłabym tam przez góry teraz zasypane śniegiem wzdłuż laguny Caracoal do szosy prowadzącej nad Laguna Maule. Latem to pewnie jakieś dwa dni. Teraz oznaczałoby dalsze opiekanie, a na moje oko Jagoda miała już dość. Nie miałyśmy lusterka więc denerwowałam się tym tylko ja. I to ja starając się wybrać jakiś kompromis zdecydowałam się na niepokazaną na mapie ścieżkę, która jak mi się wydawało mogła prowadzić nad Rio Claro pomijając dwukrotne przekraczanie Rio Blanquillo. Wyruszała z pola biwakowego i była wyraźnie wydeptana. Nie wiedziałam przez ludzi, czy przez zwierzęta. Początkowo biegła na wprost przez wzgórza wulkanicznego piachu udekorowane czarnymi skałami- jak galeria rzeźb. Bywał śnieg, był nawet stromy trawers, ale delikatnie wiało więc szło nam się tam przyjemnie, beztrosko. Troszkę mniej na luzie po tym, jak ścieżka minąwszy coś w rodzaju pustynnej oazy wybitnie zbladła. To co z niej zostało weszło w skalisty, trochę trudniejszy teren, przekroczyło bardzo wietrzną grań i sprowadziło nas zygzakami do lasku na dnie dużej doliny.

-Grzyby- powiedziała Jagoda, a ja nawet kilka zjadałam szukając wody. Tej niestety nigdzie nie było. Wiedziałam gdzie jesteśmy. Na mapie powinna tu być rzeka. Gdyby była być może zawróciłybyśmy i podeszły jednak nad laguna Caracoal. Chmurzyło się więc upał już nas nie straszył. Brak wody i nadzieja, że będzie niżej skłoniły nas jednak do trzymania się planu- czyli marszu w dół do Armerillo. Tą drogę jak zrozumiałyśmy polecał Victor, z którym zresztą umówiłyśmy się niezobowiązująco na pochodzenie w rejonie Laguna Maule. W tym celu trzeba było jednak dojść do szosy. Miałyśmy wrażenie, że to niedaleko. Bez śniegu, w dół, co jeszcze by nam mogło przeszkodzić… Kolejne dni bardzo rozwinęły naszą wyobraźnię. Pierwsze co nas zaskoczyło to kanion. Porośnięty kolcami, stromy, czasem wymagający użycia rąk. Dla mnie przyzwyczajonej do chodzenia bez szlaku (i do kanioningu) dość zwykły, dla Jagody, męczący i raczej nieciekawy. Jego ozdobą były ogromne rośliny, podejrzewane o zabijanie zwierząt dla użyźniania ziemi, kolczaste, obdarzone niewiarygodnymi kwiatostanami jaskrawo turkusowych, niemal plastikowych kwiatów-Puya Chilensis. Były tam też zarośla kwitnących krzewów, białych lub jaskrawożółtych, pachnących przesłodzonym asfaltem. W sąsiedztwie świeżego lawowego pola przypominało to zwiedzanie przedsionka piekła. Po godzinie, może więcej kanion rozszerzył się i drogę zaczęły nam zarastać krzaki. Nic takiego gdyby nie to, że rosły na złomowisku głazów. Na stokach darły się w wniebogłosy papugi, kolce robiły swoje, skały zajmowały 100% uwagi, woda pojawiła się dopiero pod wieczór- wraz z rzeczką wypływającą z wielkiego żlebu. Zabiwakowałyśmy tam. Zbierało się na deszcz, wśród skalnych bloków znalazła się piaszczysta łacha i resztka czyjegoś ogniska. Tylko ona i jeden samotny kopczyk po drodze utrzymywały nas w przekonaniu, że to ludzka ścieżka. Mapa milczała.

Share
Translate »