Condor Cirquit cz3- Vegas de Blanquillo

Przez cały kolejny dzień szyłyśmy przez śniegi. Nie było tam ani śladu ludzi, pole biwakowe zaznaczone na mapie pokrywały kilkumetrowe zaspy, znikło jeziorko. Wystawały tylko fragmenty spienionych rzek. Było spokojnie, biało i pięknie. Droga raczej jasna, chociaż miejscami musiałyśmy się zastanawiać- bo czy da się przejść tak stromy trawers, kiedy śnieg jeszcze bardzo twardy? Czy wejść w wyglądający jak wrota Mordoru kanion, czy może wdrapać się jakoś na stok i obejść?  Którędy przejść labirynt powytapianych wulkanicznych skał? Jak zejść do wody? Szlak nie był znakowany, nie był widoczny, ale szłyśmy doliną więc bez wątpliwości i stresu. Z biegiem dnia Jagoda coraz bardziej przypominała pieczonego pomidorka- ale ponieważ niczego nie czuła, wcale się tym poparzeniem nie przejmowała. Ja tak, bo oprócz jaskrawego koloru robiła się też coraz bardziej wyłączona, jakby senna. Nic na to nie mogłam poradzić, jedyne lekarstwo to zejść, uciec z tej rozświetlonej tropikalnym słońcem bieli, więc popędzałam, poganiałam i namawiałam do picia wody, rzecznej, mętnej i o smaku pośledniego basenu (musiałyśmy wrzucać do niej tabletki z chlorem). Śniegi topiły się jak szalone, rzeki niosły wulkaniczny piach, tony błota,  zbocze robiło się coraz bardziej strome, śnieg coraz częściej przecinały łachy piachu- bardzo jasnego, więc nadal otaczała nas rozżarzona biel. Buty mokre. Spodnie wilgotne do kolan, reszta nagrzana tak, że czułam swąd. Chcąc się osłonić przed bocznym światłem (bo rondo mojego kapelusza raczej nieduże) włożyłam pod nie jedwabną chustkę- powiewała jak u Beduina, ale trochę, jak miałam nadzieję pomogła. Opiekł się tylko fragment szczęki, jakimś sposobem najmniej zasłonięty.

Poniżej granicy śniegu weszłyśmy w kanion bombardowany sypiącymi się z rozmarzającego zbocza skałami- to pokonałyśmy prawie biegiem. Dalej pojawiła się piaszczysta ścieżka opadająca wzdłuż pustynnej rzeczki- pięknej, zielonej. Szłyśmy nią aż do rozlewisk przed Vegas de Blanquillo. W coraz bardziej poziomym słońcu, przez piękne widoki. Wygodnie. Tuż przed płachtą zieleni wtłoczoną w suchą dolinę musiałyśmy pokonać kilka brodów- rozryte, kamieniste i błotniste koryto rzeczki rozpędzonej do szaleństwa, a opadającej spod Decsabetazo Grande.

Łąki Blanquillo były zalane, podmokłe, więc poszłyśmy skrajem płosząc zające. Najpierw znalazłyśmy pasterski domek, potem termy- zarośnięte glonami, wcale nie ciepłe. Dopiero dalej, po drugiej stronie bagienka pokazało się pole biwakowe czyli wyrównane placyki otoczone murkami z kamieni. W ubity grunt nie weszła tam żadna szpilka, ale namiot stanął solidnie poprzywiązywany linkami do skał. Wiało i  to wcale nie był kłopot. Pięknie się nam paliło ognisko, kuchenka chętnie dawała wrzątek (bez wiatru, trzeba ją ciągle wachlować), a Chile, tak jak w poprzednich dniach dorzuciło brakujące przedmioty. Znalazłam czapkę z daszkiem i osłoną karku dla Jagody i łyżkę- do zastąpienia tej, którą niedawno zgubiła. To nie tak, że był tych znalezisk jakiś nadmiar- tylko to, czego potrzebowałyśmy, jakby ktoś nad tym stale czuwał.

Rano odkryłam lepsze gorące źródło, tuż poniżej naszego namiotu. Porósł je kożuch zieleni, w który niechcący wpadłam jedną nogą myjąc zęby. Latem pewnie jest to oczyszczone, teraz zdziczało, bo byłyśmy tu pierwsze po zimie. Stawek był ciepły, bardzo głęboki, z krystaliczną wodą i lekko mulistym dnem. Wspaniała wanna.

Share

Condor Cirquit cz2- Paso Manantial Pelado

Lód pod stopami chrupał jeszcze kiedy poszłam po wodę, ale zanim wygrzebała się Jagoda, zapłonął ogień, zanim zjadłyśmy, nawet w cieniu lasu dawało się już wyczuć upał. Jagoda czuła się zdezorientowana, rozgotowana na miazgę. Wypchany nadmiarem ciepłych rzeczy plecak ciążył, a moja obawa, że ze względu na różnicę wieku okażę się tam kulą u nogi prysła doszczętnie. Jestem większa, a w związku z tym znacznie silniejsza. Przyzwyczajona do upału i zimna.

Byłam też bardziej restrykcyjna w pakowaniu, więc pomimo ciężkich fotograficznych zabawek, było mi lżej. Jeszcze zanim wyszłyśmy świergot ptaków przerwało głośne bum bum! Kilku chłopaków przeszło szlakiem z włączonym radiem. Spotkałam potem jeszcze jedną grupę przechodząc bród. Był weekend, chyba pierwszy z tak piękną pogodą, nic dziwnego, że w górach byli ludzie- sami faceci.

Chłopcy od radia zajęli schron El Bolson (niezbyt luksusowy, bez łóżek). Przed budynkiem piekły się imponujące płaty mięsa, które mistrz polewał co jakiś czas piwem. Zanim ugotowała się nasza woda kawałkami tych specjałów zastałyśmy uraczone i my, i kilku przypadkowych wędrowców. Najbardziej krwisty befsztyk spakowałam na później- do dogotowania. Panowie pochwalili wedlowską czekoladę, pokazali drogę, a ci poczęstowani przy okazji mięsem wracając podarowali nam tubkę kremu.  Miałam krem, tyle, ile potrzebowałam dla siebie, ale ponieważ Jagoda uparła się iść w szortach i z krótkim rękawem, nie wystarczyłoby na długo dla dwóch osób.  Oba kremy okazały się niewystarczające. Rozebrana jak  do rosołu Jagoda  opiekła się niczym dobrze wysmażony kotlet. Z bąblami. Za późno na sadzę, na cokolwiek. Wystarczyło kilka godzin bez cienia, a mi też wyrosły pęcherze na dłoniach, posmarowanych oczywiście 50-tką, ale nieosłoniętych. Tak blisko równika (jak Maroko na naszej półkuli), tak wysoko, w tak czystym powietrzu sam krem to było po prostu nic.

Początkowo chciałyśmy wejść nad Laguna Animas, ale prowadzące tam bardzo strome zbocze w całości pokrywał gruby śnieg po południu miękki jak bita śmietana i nie nośny. Sprawdzony już przez grupę z kremem. W związku z tym obeszłyśmy dolinę szukając brodu (jak wszyscy zapewniali nie do pokonania). Kilka kilometrów bambusowych krzaków, labirynt płatów lasku i skał, i już byłyśmy ponad Valle del Indio. Na równym piasku z dalekim widokiem i dostępem do bieżącej wody.

Cały kolejny dzień podchodziłyśmy ośnieżoną doliną, czując się jak na grillu z podpiekaniem z góry i od spodu . Jagoda  niemal skwierczała. Nawet ja, chociaż wcześniej brakowało mi ciepła nacierałam rękawiczki śniegiem. Czarny kolor nagrzewał się do upiornych temperatur. Biała Pustynna koszulka działała jak lustro. Pod wieczór wyszłyśmy na  grań z jednym z najpiękniejszych widoków tej trasy. Wulkan Descabetazo Grande w różowym świetle zachodu.

Biwak na płatku piachu wśród śniegów był piękny.  O dziwo miałyśmy rzeczkę, wynurzającą się spod zasp tylko dla nas – na kilka metrów, miałyśmy osłonę przed wiatrem- kupkę skał. Nie było zimno. Spokojne przejrzenie map pokazało, że idziemy bardzo powoli, z drugiej strony pokonałyśmy śnieg po kolana, podstępny i pełen dziur, stromizny, duże podejście. Dręczył nas niewiarygodny, sprzeczny z prognozą pogody upał, dla ironii w bezkresnej bieli. Tak abstrakcyjny, że wymyślić go mogła chyba tylko Lidka, tak trwały, że raczej nie działała sama. Ciepło, brak trudności w wyszukiwaniu niewidocznego pod zwałami śniegu szlaku, mili ludzie, nawet biwak z wodą- wszystko to znajdywało się kiedy było potrzebne,  jak dar losu. Wsparcie Wasze, przyjaciół  nie wiem nawet kogo  wręcz wisiało w powietrzu, wcale nie czułyśmy się same. To było bardzo piękne miejsce. Żałowałam, że naciskając przycisk OK  SPOTa mogę przekazać Wam tylko  współrzędne.

Share
Translate »