Wiedzieliśmy, że będzie padać, ale to już nie miało znaczenia. Pozostało nam tylko zejść. Jeszcze przed świtem, kiedy wszyscy oprócz mnie spali niebo łaskawie rozdarło się i znów pojawił się daleki widok. Wiało i udało mi się tylko kilka fotografii. Mój statyw jest zbyt wiotki na wiatr. Kiedy wróciłam pan schroniskowy porozkładał na stole serwetki- nieśmiertelne papierowe obrusiki typowe dla włoskich schronisk. Uprzejmie przypomniałam, że nie chcę śniadania, ale brzuchacz mnie nie słuchał. Ignorując serwetkę usiadłam obok, przy pustym nienakrytym stole. Miałam co jeść.
Po chwili przede mną pojawił się rachunek na całe 19 Euro. Spytałam czy uwzględniono moją klubową zniżkę, ale okazało się że nie, bo to schronisko ich nie akceptuje (to pierwsze w życiu, należące do klubu, które się tak zachowało). Przeczytałam rachunek dokładniej i znalazłam na nim śniadanie. Oddałam świstek mówiąc, że to chyba pomyłka. Nie zamawiałam i nie jadłam śniadania. Pan schroniskowy skreślił je, ale nie od razu, za to dopisał dodatkowe ogrzewanie. Nie pytałam czy zapłaciliśmy za to, że mogliśmy wysuszyć rzeczy przy rozpalonym już wcześniej kominku, czy za przegrzane nocą pokoje, o które też nie prosiliśmy. Nie miałam już siły gadać. To drobiazg, ale nie mogłam o nim zapomnieć. Może nie zdenerwowałby mnie tak gdyby nie ciąg wspaniałych ludzi spotykanych przez poprzednie dni. Byłam w niebie i znów musiałam spaść. Wiedziałam oczywiście skąd ten rachunek. To, co za nocleg – trafia do klubu, na jedzeniu zarabia obsługa. Zgrabna zamiana ogrzewania (swoją drogą zapłaciłam za nie pierwszy raz w życiu i mam nadzieję, że też ostatni) powoduje, że 6 Euro zamiast do kasy CAI wpada wprost do kieszeni pana schroniskowego. W tej sytuacji bilet za kilka tysięcy Euro w przybytku gdzie bywają tysiące ludzi naprawdę nie wydawał się drogi, a zagraniczne wojaże i niechęć do Apuane wytłumaczone. Jak tu kochać miejsce gdzie uprawia się zbójecki proceder? Z takich miejsc aż chce się uciekać…
Straszliwie mnie to zdołowało. Od ciągnących wszystko do siebie ludzi uciekłam i każdego dnia byłam od nich coraz dalej i dalej… Wiem, że to głupie, ale idąc z tym ciężkim plecakiem wyobrażałam sobie, że przestawiam świat. Że kręcę jakimś niewidocznym kieratem i krok po kroku o ułamek nieznanej mi miarki odkręcam wiszące nad nami zło.
To przekonanie natychmiast runęło. Nie byłam już pielgrzymem godzącym się na nieprzewidywalny los. Byłam rozżalona. Zniesmaczona. Dziecinna. Dojście do siebie zajęło mi mnóstwo czasu. Kilka godzin.
Szliśmy przez zamglony, ociekający las. Z każdym krokiem blade, zrudziałe łąki zieleniały, a pozbawione podszytu bukowe lasy zastępowały zimozielone kolczaste krzaki. Mario opowiadał mi o nich, ale już zapomniałam. Pamiętam, że da się jeść młode, świeżo wyrosłe kłącza, nie pamiętam niestety w jakiej postaci… surowe czy gotowane? Niżej szliśmy przez łany paproci, zarośla bluszczu. W leśnym mroku świeciły żółte prymulki. Tego dnia byłam kiepskim kompanem. Mario szedł pierwszy i jak zwykle oczyszczał szlak. -Nie dla ciebie- powiedział, kiedy to sfotografowałam. -Dla wszystkich, żeby nie zarósł i się nie rozsypał.
Zeszliśmy do szosy i tam odebrał nas Marco. Przejechał dla nas kilkadziesiąt kilometrów i odwiózł aż do zostawionego w górach samochodu. W międzyczasie ktoś wezwał policję, bo to auto tu tak stoi i stoi…Przejechaliśmy przez Carrarę i Massę, wpadliśmy do wiejskiego sklepiku coś zjeść. Robiłam zdjęcia. W drodze powrotnej, kiedy Marco już wrócił do pracy zajrzeliśmy jeszcze do kilku kamieniołomów. Chciałam je sfotografować. Mario zaprosił mnie do siebie i tak naprawdę nie wiedziałam czego się tam spodziewać. Powiedział, że ma dwa pokoje i dwie łazienki. Siedząc w zabałaganionym samochodzie, przyzwyczajona do Mario- kloszarda wyobrażałam sobie jak też mogłyby wyglądać… Dopiero teraz ściśnięci na wprost pracujących jak szalone wycieraczek i zalanej deszczem szosy zaczęliśmy rozmawiać o sobie. O tym co robimy, czym się zajmujemy na co dzień. Dziwne, ale wcześniej nie miało to żadnego znaczenia.
W drodze do Lucca zwiedziłam jeszcze kilka miasteczek i wsi, nadal byłam przecież z przewodnikiem. Druga strona Apuane też jest piękna. Mniej cywilizowana i starsza niż wybrzeże, podobała mi się nawet taka zamglona i mokra.
Paskudny poranny nastrój znikał. Docierało do mnie, że świata nie da się prosto zmienić. Nie ma w nim nic do odkręcenia. Nie jest ani dobry ani zły. Sam w sobie niczym nam nie grozi. To, jaki jest, co dostaniemy zależy wyłącznie od ludzi. Nie masy, tylko jednostek. Można dawać bezinteresownie jak Mario albo zabierać jak pan schroniskowy. Nikt nikomu tego nie narzuca…. Robimy co chcemy. Dziwny jest ten świat prawda? Dziwny, i to nic nowego…
Kiedy dojechaliśmy do Lucca zapadał zmrok. Długo objeżdżaliśmy jakieś przedmieścia potem skręciliśmy w oliwny sad i zaparkowaliśmy przed dziewiętnastowieczną willą. Mario mieszka wyjątkowo pięknie. Kiedy rozkładałam swoje rzeczy w wielkiej kuchni zadzwonił jakiś jego przyjaciel i po chwili ja też dostałam do ręki telefon. -Mario to bardzo dobry człowiek- usłyszałam- Bardzo dobry…Intencją Mario było chyba żebym się go nie bała, ale w głosie jego przyjaciela usłyszałam coś trochę innego. -Nie skrzywdź tego dobrego człowieka…Uszanuj.
Dziwny jest ten świat,
gdzie jeszcze wciąż
mieści się wiele zła.
I dziwne jest to,
że od tylu lat
człowiekiem gardzi człowiek.
Dziwny ten świat,
świat ludzkich spraw,
czasem aż wstyd przyznać się.
A jednak często jest,
że ktoś słowem złym
zabija tak, jak nożem.
Lecz ludzi dobrej woli jest więcej
i mocno wierzę w to,
że ten świat
nie zginie nigdy dzięki nim.
Nie! Nie! Nie!
Przyszedł już czas,
najwyższy czas,
nienawiść zniszczyć w sobie.
Czesław Niemen, jeśli macie to odsłuchajcie.
I to by było na tyle. Moja rozpoczęta w Boże Narodzenie „pielgrzymka” skończyła się. Musiałam wracać.
Na ostatnich zdjęciach jest Lucca. Zwiedliśmy ją następnego dnia. Mój samolot był tuż po południu. Mario podrzucił mnie na lotnisko zgarniając po drodze syna, z którym umówił się na jakąś wystawę w Pizie. Przebrał się i nie wyglądał już na kloszarda, chociaż jeśli przyjrzeć się z bliska można było wypatrzeć naderwany łokieć w kaszmirowym sweterku, czy plamę z farby na bucie. Był sobą, bo chciał i bo mógł.
Kilka dni temu dostałam kartkę z okrągłym rzymskim rynkiem w Lucca. Nie wiem gdzie ją położyłam. Chciałam zachować i nie mogę znaleźć. Chciałam odpisać, bo list to jedyny kontakt z Mario. Trudniejszy niż nasz codzienny internet. Odpiszę. Mam adres, treść kartki chyba jeszcze pamiętam- kiedy będziesz we Włoszech daj znać.