Apuane cz10- ostatnia

Wiedzieliśmy, że będzie padać, ale to już nie miało znaczenia. Pozostało nam tylko zejść. Jeszcze przed świtem, kiedy wszyscy oprócz mnie spali niebo łaskawie rozdarło się i znów pojawił się daleki widok. Wiało i udało mi się tylko kilka fotografii. Mój statyw jest zbyt wiotki na wiatr. Kiedy wróciłam pan schroniskowy porozkładał na stole serwetki- nieśmiertelne papierowe obrusiki typowe dla włoskich schronisk. Uprzejmie przypomniałam, że nie chcę śniadania, ale brzuchacz mnie nie słuchał. Ignorując serwetkę usiadłam obok, przy pustym nienakrytym stole. Miałam co jeść.

Po chwili przede mną pojawił się rachunek na całe 19 Euro. Spytałam czy uwzględniono moją klubową zniżkę, ale okazało się że nie, bo to schronisko ich nie akceptuje (to pierwsze w życiu, należące do klubu, które się tak zachowało). Przeczytałam rachunek dokładniej i znalazłam na nim śniadanie. Oddałam świstek mówiąc, że to chyba pomyłka. Nie zamawiałam i nie jadłam śniadania. Pan schroniskowy skreślił je, ale nie od razu, za to dopisał dodatkowe ogrzewanie. Nie pytałam czy zapłaciliśmy za to, że mogliśmy wysuszyć rzeczy przy rozpalonym już wcześniej kominku, czy za przegrzane nocą pokoje, o które też nie prosiliśmy. Nie miałam już siły gadać. To drobiazg, ale nie mogłam o nim zapomnieć. Może nie zdenerwowałby mnie tak gdyby nie ciąg wspaniałych ludzi spotykanych przez poprzednie dni. Byłam w niebie i znów musiałam spaść. Wiedziałam oczywiście skąd ten rachunek. To, co za nocleg – trafia do klubu, na jedzeniu zarabia obsługa. Zgrabna zamiana ogrzewania (swoją drogą zapłaciłam za nie pierwszy raz w życiu i mam nadzieję, że też ostatni) powoduje, że 6 Euro zamiast do kasy CAI wpada wprost do kieszeni pana schroniskowego. W tej sytuacji bilet za kilka tysięcy Euro w przybytku gdzie bywają tysiące ludzi naprawdę nie wydawał się drogi, a zagraniczne wojaże i niechęć do Apuane wytłumaczone. Jak tu kochać miejsce gdzie uprawia się zbójecki proceder? Z takich miejsc aż chce się uciekać…

Straszliwie mnie to zdołowało. Od ciągnących wszystko do siebie ludzi uciekłam i każdego dnia byłam od nich coraz dalej i dalej… Wiem, że to głupie, ale idąc z tym ciężkim plecakiem wyobrażałam sobie, że przestawiam świat. Że kręcę jakimś niewidocznym kieratem i krok po kroku o ułamek nieznanej mi miarki odkręcam wiszące nad nami zło.

To przekonanie natychmiast runęło. Nie byłam już pielgrzymem godzącym się na nieprzewidywalny los. Byłam rozżalona. Zniesmaczona. Dziecinna. Dojście do siebie zajęło mi mnóstwo czasu. Kilka godzin.

Szliśmy przez zamglony, ociekający las. Z każdym krokiem blade, zrudziałe łąki zieleniały, a pozbawione podszytu bukowe lasy zastępowały zimozielone kolczaste krzaki. Mario opowiadał mi o nich, ale już zapomniałam. Pamiętam, że da się jeść młode, świeżo wyrosłe kłącza, nie pamiętam niestety w jakiej postaci… surowe czy gotowane? Niżej szliśmy przez łany paproci, zarośla bluszczu. W leśnym mroku świeciły żółte prymulki. Tego dnia byłam kiepskim kompanem. Mario szedł pierwszy i jak zwykle oczyszczał szlak. -Nie dla ciebie- powiedział, kiedy to sfotografowałam. -Dla wszystkich, żeby nie zarósł i się nie rozsypał.

Zeszliśmy do szosy i tam odebrał nas Marco. Przejechał dla nas kilkadziesiąt kilometrów i odwiózł aż do zostawionego w górach samochodu. W międzyczasie ktoś wezwał policję, bo to auto tu tak stoi i stoi…Przejechaliśmy przez Carrarę i Massę, wpadliśmy do wiejskiego sklepiku coś zjeść. Robiłam zdjęcia. W drodze powrotnej, kiedy Marco już wrócił do pracy zajrzeliśmy jeszcze do kilku kamieniołomów. Chciałam je sfotografować. Mario zaprosił mnie do siebie i tak naprawdę nie wiedziałam czego się tam spodziewać. Powiedział, że ma dwa pokoje i dwie łazienki. Siedząc w zabałaganionym samochodzie, przyzwyczajona do Mario- kloszarda wyobrażałam sobie jak też mogłyby wyglądać… Dopiero teraz ściśnięci na wprost pracujących jak szalone wycieraczek i zalanej deszczem szosy zaczęliśmy rozmawiać o sobie. O tym co robimy, czym się zajmujemy na co dzień. Dziwne, ale wcześniej nie miało to żadnego znaczenia.

W drodze do Lucca zwiedziłam jeszcze kilka miasteczek i wsi, nadal byłam przecież z przewodnikiem. Druga strona Apuane też jest piękna. Mniej cywilizowana i starsza niż wybrzeże, podobała mi się nawet taka zamglona i mokra.

Paskudny poranny nastrój znikał. Docierało do mnie, że świata nie da się prosto zmienić. Nie ma w nim nic do odkręcenia. Nie jest ani dobry ani zły. Sam w sobie niczym nam nie grozi. To, jaki jest, co dostaniemy zależy wyłącznie od ludzi. Nie masy, tylko jednostek. Można dawać bezinteresownie jak Mario albo zabierać jak pan schroniskowy. Nikt nikomu tego nie narzuca…. Robimy co chcemy. Dziwny jest ten świat prawda? Dziwny, i to nic nowego…

Kiedy dojechaliśmy do Lucca zapadał zmrok. Długo objeżdżaliśmy jakieś przedmieścia potem skręciliśmy w oliwny sad i zaparkowaliśmy przed dziewiętnastowieczną willą. Mario mieszka wyjątkowo pięknie. Kiedy rozkładałam swoje rzeczy w wielkiej kuchni zadzwonił jakiś jego przyjaciel i po chwili ja też dostałam do ręki telefon. -Mario to bardzo dobry człowiek- usłyszałam- Bardzo dobry…Intencją Mario było chyba żebym się go nie bała, ale w głosie jego przyjaciela usłyszałam coś trochę innego. -Nie skrzywdź tego dobrego człowieka…Uszanuj.

Dziwny jest ten świat,
gdzie jeszcze wciąż
mieści się wiele zła.
I dziwne jest to,
że od tylu lat
człowiekiem gardzi człowiek.

Dziwny ten świat,
świat ludzkich spraw,
czasem aż wstyd przyznać się.
A jednak często jest,
że ktoś słowem złym
zabija tak, jak nożem.

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej
i mocno wierzę w to,
że ten świat
nie zginie nigdy dzięki nim.
Nie! Nie! Nie!
Przyszedł już czas,
najwyższy czas,
nienawiść zniszczyć w sobie.
Czesław Niemen, jeśli macie to odsłuchajcie.

I to by było na tyle. Moja rozpoczęta w Boże Narodzenie „pielgrzymka” skończyła się. Musiałam wracać.

Na ostatnich zdjęciach jest Lucca. Zwiedliśmy ją następnego dnia. Mój samolot był tuż po południu. Mario podrzucił mnie na lotnisko zgarniając po drodze syna, z którym umówił się na jakąś wystawę w Pizie. Przebrał się i nie wyglądał już na kloszarda, chociaż jeśli przyjrzeć się z bliska można było wypatrzeć naderwany łokieć w kaszmirowym sweterku, czy plamę z farby na bucie. Był sobą, bo chciał i bo mógł.

Kilka dni temu dostałam kartkę z okrągłym rzymskim rynkiem w Lucca. Nie wiem gdzie ją położyłam. Chciałam zachować i nie mogę znaleźć. Chciałam odpisać, bo list to jedyny kontakt z Mario. Trudniejszy niż nasz codzienny internet. Odpiszę. Mam adres, treść kartki chyba jeszcze pamiętam- kiedy będziesz we Włoszech daj znać.

 

Share

Apuane cz9 Rifugi Carrara

Rano niebo było nadal bezchmurne. Trawę przed naszą szkołą porósł szron, wewnątrz było upiornie zimno. Nie spieszyliśmy się. Mario poszedł na śniadanie, ja ugotowałam swoje codzienne płatki. Zanim wyszliśmy pojawiły się pierwsze chmury. Prognoza pogody była zła.

Z tego powodu i też dlatego, że nie mieliśmy mapy wybraliśmy inną niż poprzednio planowałam trasę. Mario powiedział, że tę drogę zna i nawet gdyby przyszło nam iść we mgle, tu na pewno się nigdzie nie zgubi. Żeby dojść do wybranej ścieżki musieliśmy zejść na dno doliny. Nie znaleźliśmy innej możliwości niż szosa, na szczęście po kilku zawiaskach machnęłam i zatrzymał się pierwszy jadący samochód. Nie miał dużo miejsca, wcisnęliśmy się na silę na tylne siedzenie i nawet zastawiałam się nad wyjątkową uprzejmością mieszkańców Vinca, którzy tak bez zastanowienia zabrali objuczoną turystkę z kloszardem.

Zaraz za mostem zaczynał się szlak. Ścieżka prowadziła w górę kanionu otoczonego ładnymi stromymi skałami. Jak wiem od Mario są tam znane ściany wspinaczkowe. Ponad nimi wyraźna początkowo ścieżka zanikła, jeszcze wyżej pojawiła się stara droga via lizza- trakt, którym zjeżdżały na dno doliny wycięte z gór bryły marmuru (lizzatura). Mario opowiadał (często pokazywał) jak to kiedyś robiono. Zrobiłam zdjęcia. Ręczna praca w kamieniołomach i zwózka urobku były bardzo niebezpieczne. Wypadki zabiły w ciągu stuleci mnóstwo ludzi. Marmur jest upiornie ciężki, wystarczyło, żeby pękła lub obsunęła się lina i wielki blok zjeżdżał gdzie tylko chciał. Rozmawiając o tym mijaliśmy resztki wież, stare narzędzia i wykute w skale dziury, w które wkładano drewno służące za kołowroty i bloczki. Nie jeden duży drewniany blok tylko wiązkę z „patyków”. Rdzeń z kasztana otoczony bukowymi palikami. Mario wyjaśnił mi to wszystko obrazowo, a w przerwach uparcie oczyszczał szlak z luźnych kamieni i połamanych gałęzi. Może ktoś nim jeszcze kiedyś przejdzie…niech trwa.

Czym dalej tym było ciemniej i tym więcej wilgotnych chmur. Kiedy wdrapywaliśmy się na próg doliny stromą, wyciętą w skale półeczką zaczął padać drobny deszcz. Pomimo tego zeszliśmy w bok na punkt z pięknym widokiem- miejsce gdzie kiedyś zaczynał się kopalniany wyciąg. W jakiejś książce widziałam potem zdjęcie człowieka siedzącego na opuszczanej kilkaset metrów bryle marmuru tańczącej nad ogromną przepaścią. Z wyciągu został teraz tylko pomost, rodzaj balkonu zawieszonego nad urwiskiem. Mocno spróchniały, więc już nie do użytku.

Patrząc na nadciągające chmurska zagotowaliśmy trochę herbaty i uciekliśmy szybko, bo zaczęło mocno wiać. Wracając, na chwilkę zeszliśmy ze szlaku żeby zajrzeć do biwaku speleologów z Carrary z nadzieją, że uda nam się tam schronić przed deszczem. Budynek był zamknięty. Lało, więc schowaliśmy się pod sporym daszkiem i długo myśleliśmy jak by się tu dostać do środka. Przeszukaliśmy komórkę i łazienkę, ale nigdzie nie było klucza… Nie działał telefon wiec nie mogliśmy zadzwonić i spytać. Deszcz zamiast zanikać rósł i w końcu zdecydowaliśmy się iść. Schronisko Carrara nie było bardzo daleko. Powinno być otwarte, w Internecie wyczytałam wcześniej, że jest czynne przez cały rok, więc Mario miałby się gdzie wysuszyć.

Wyszliśmy w potworną ulewę. Nie wiem jak wyglądała dalsza droga, czułam jak buty wciskają się błoto, jak chrzęści marmurowy żwir, spływająca po twarzy woda smakowała słono, moją peleryną szarpał wiatr, natomiast widoków w zasadzie nie było. Wszystko pożarła gęsta mgła. Może nie szkodzi, bo znów szliśmy przez kamieniołomy, czasem drogą, czasem wchodziliśmy na szlak. Miałam wrażenie, że chodzimy w kółko. Białe na białym tle. Rozryte marmurowe zbocza, trawki przysypane śniegiem, mgła. Jedynymi wybijającymi się nieco bryłami były dwa opuszczone domy. Do jednego weszliśmy na chwilkę (koniecznie chciałam cokolwiek sfotografować). Było w nim pełno dziwnych rzeczy. Kadzie na mleko, zabytkowe krzesło (po które Mario miał zamiar kiedyś wrócić), nowoczesna, byle jaka koza, jakieś budowlane śmieci… Drugi chyba był zamknięty, może wcale nie porzucony, tylko smutny w tym paskudnym deszczu. Tuż obok zabudowań, w otoczeniu rozrytych marmurowych ścian tkwił fragment zielonej trawki i kępa bujnych drzew. Dziwaczna wyspa w środku stworzonej przez wydobycie pustyni. Kiedyś w tych domach mieszkali pasterze. Teraz podobno już ich tu prawie nie ma.

Jakiś kilometr przed schroniskiem wyszliśmy na asfalt, a do mnie zadzwonił telefon. Najwyraźniej pojawiła się telefoniczna sieć.  Zanim wygrzebałam się z kilku mokrych kapturów było za późno, wyciągnięcie komórki z mojego plecaka to długa sprawa.  Mario wyprzedził mnie w międzyczasie. Od szosy odchodziła ścieżka. Machnął, że skręca i poleciał szybciej. Nic dziwnego, był cały mokry.  Było mi ciepło, więc szłam spokojnie przez znów piękny, znów nietknięty przez kopalniany przemysł las. Schronisko było otwarte, stał przed nim drogi samochód, a w dół zbiegała asfaltowa szosa. Duży komercyjny budynek. Od pierwszej chwili poczuliśmy się intruzami. Para obdartusów włócząca się nie wiadomo po co i gdzie. Sterta przemoczonych rzeczy (nie ma suszarni). Nie to, co bogata, dobrze zorganizowana wycieczka… Rifugi Carrara teoretycznie należy do klubu, ale to zupełnie inny świat. Biznes i to chyba taki, którego prowadzący go ludzie nie lubią.

Pewnie można to jakoś usprawiedliwić. Byliśmy obłoceni. Ja z Polski, Mario wyglądał jak kloszard. Zawracaliśmy głowę, chcieliśmy wysuszyć rzeczy… Pomyślałam, że nie ma się czym stresować. To jedna noc do tego pod dachem i w cieple. Podziwiałam uprzejmość Mario, zainteresowanie, które okazał, kiedy zamiast zdjęć Apuane pan schroniskowy włączył nam na laptopie prezentację pokazującą setki fotek pstrykniętych na jakiś jego wakacjach. Ja tu i tu, ja na tle… Pan był ogromnie brzuchaty, więc patrząc kątem oka na zdjęcia pomyślałam, że wdrapanie się na niektóre szczyty faktycznie było wielkim osiągnięciem. Słuchanie, o czym mówił było trudniejsze. Nie dlatego nawet, że to po włosku. Wykład o wyższości Nowej Zelandii nad Włochami, o taniości tegoż wyjazdu (bilet tylko 5 tysięcy Euro) o hotelach dużo lepszych niż schroniska… a na wprost ociekający wodą, nieogolony Mario w podartych ciuchach… czekający na obiecany obiad, który okazał się samotnym kalafiorkiem.

Mario uprzejmie kiwał głową mrugając do mnie co jakiś czas. Z przekorą poczęstował pana jakimś naszym specjałem (chyba było to moje suszone mięso wyglądające jak sami wiecie co). Panu tenże smakołyk upadł, więc podał go swojemu psu…Chciałam spytać czy mają prysznic, ale znalazłam go sobie sama potem. Woda była zimna i odechciało mi się do niej dotykać.

Nie zamówiłam obiadu. Zostało mi jeszcze sporo jedzenia. Pozwolono mi sobie ugotować, więc siadłam spokojnie w kąciku, patrząc jak Mario przy gustownym papierowym obrusie wcina bezkształtne, odgrzewane warzywko. Pewnie było z bułką, kosztowało tyle co obiad, więc wcale nie żałowałam.

W pokojach było bardzo gorąco. Wyszłam jeszcze na chwilkę, bo o dziwo deszcz jakby trochę odpuścił. Poniżej nas pojawiły się znane mi już z poprzednich noclegów światła. Z Rifugio Carrara widać wybrzeże aż za La Spezia. Piękny, bardzo daleki widok.

Po powrocie znów spróbowałam rozmawiać, ale na moje pytanie, o apuańskich pasterzy pan schroniskowy niemal zaczął krzyczeć. Dowodził, że nie wolno, że Unia, że przepisy, że pasteryzowane mleko, próbowałam opowiedzieć mu o oscypkach, ale tylko go to rozjuszyło. To są Włochy! Tu się nic takiego nie da!… poszłam spać, bo to przecież nie moja wina.

Sfrustrowany, nieszczęśliwy człowiek, który sądzi, że potwornie utknął- myślałam zasypiając. Jaka szkoda, że nie widzi tego co ma… Mario znalazł tyle powodów żeby pokochać Apuane… ale Mario traktuje wszystko głębiej, mniej powierzchownie… przecież to speleolog… abstrakcyjne, pokręcone myśli, które często snują mi się po głowie w podczas zasypiania. Obudził mnie upał, w parapet znów bębnił deszcz.

Share
Translate »