Noc była księżycowa i lodowata. Obudziłam się tradycyjnie przed piątą i cichutko (bo JR rozbity niedaleko już wieczorem taktownie nadmienił, że wcześnie wstaję), na leżąco ugotowałam swoją codzienna owsiankę. Nadal było zbyt wcześnie, jeszcze przed wschodem, ale nie da się tak długo leżeć, więc poszłam. Obozowisko było jeszcze uśpione, źródło oblodzone, ścieżką, którą tu dotarliśmy wieczorem maszerowało stado saren- nieprzejęte towarzystwem namiotów, w dolince nad potokiem przechadzał się samotny indyk. Chrupał lód na bagienkach. Las był jeszcze bardzo zimowy, z płatami śniegu. Zgubiłam się prawie natychmiast. Poszłam w stronę szczytu Mika Mountain, potem trawersem z widokiem na odległą pustynię, przez polanki i suche trawy i znów przez bezlistny, monotonny las pocięty siatką lokalnych szlaków. Wszystkie wyglądały podobnie. W porze drugiego śniadania, które wypadło mi wspaniale wysoko, pod granią, w gąszczu, gdzieś za plecami usłyszałam męskie głosy i tak wróciłam na szlak. Nie nadłożyłam wcale bardzo dużo, ale pewnie straciłam z godzinę (albo zyskałam, bo jednak było sporo widoków).
To była „moja” grupa z pierwszych dni. Bud, jego tata i Pepe. Lubiłam ich spotykać. Uśmiechnięci, życzliwi i bardzo zadowoleni z wędrówki. Bud sypiał pod gołym niebem i używał tylko papierowych map. Miał przez to więcej wiedzy o okolicy niż my i ciekawie było słuchać co tam wygrzebał. Nigdy nie szliśmy razem, bo każdy z nas miał inne tempo, ale nasze dzienne dystanse były podobne, więc wiedziałam, że się będziemy spotykać. Wyjaśniło się też jak się zgubiliśmy w Patagonii- wszyscy oprócz mnie zostali na noc.
Północne stoki Mika Mountain były ośnieżone, zejście upiornie długie, widoki wspaniałe. Czym niżej tym suszej, cieplej, tym więcej gołych wypolerowanych przez wiatry skał, potem zimozielone zarośla, na dole faliste wzgórza zarośnięte suchymi trawami. Zeszłam pierwsza, nie nabierałam na stoku wody. Była zielona, nie była mi bardzo potrzebna, bo rano zabrałam spory zapas. Panowie dogonili mnie już na płaskim (tym co wydawało się płaskie z góry). W rzeczywistości było tam sporo podejść i zejść, galimatias wyschniętych na wiór dolinek, spalonych stoków. Była też rzeczka. Przysiedliśmy na brzegu wciśnięci w spłachetek piachu. 6, czy 7 osób. Ktoś zagotował kawę, ktoś wspomniał, że widział grzechotnika, trzymałam stopy zanurzone w wodzie (dyskretnie, bo przecież wszyscy ją pili), a kiedy zostałam sama weszłam po kolana. Rzeczka prawdopodobnie płynęła, ale nie było tego wcale widać. Woda się wsączała spod skał i zaraz na powrót ginęła pod piachem. Była lodowata.
Za potokiem zaczęło się łagodne podejście. Przed nami pojawiły się Santa Catalina Mountains, za nami świeciła śniegiem Mika Mountain. Na skrzyżowaniu z gruntową drogą stała szlakowa niedźwiedzia skrzynka wypełniona kanistrami z czystą wodą, za nią JR, schowany przed silnym wiatrem. Czekał na kogoś żeby odpocząć od wędrówki dzień czy dwa. Był z Phoenix, znajomym i rodzinie łatwo go było odwiedzać, więc takie przerwy zdarzały mu się regularnie. I tylko dzięki nim się spotykaliśmy. Był bardzo szybki i gdyby szedł codziennie, tak jak jak już nigdy bym go nie zobaczyła. Za drogą też spróbowałam przyśpieszyć, bo Bud był już kropką na horyzoncie i nawet Bill zwykle niewiele szybszy niż ja wydawał mi się beznadziejnie daleki. Szlak wił się w górę i w dół, niewiele widziałam, kiedy znów znalazłam się na szutrówce pomyślałam, że ich ponownie zgubiłam. Piach był porysowany świeżymi śladami opon, szlak jakoś wcale nie chciał odejść w bok, jeziorko (potencjalny wodopój) – okazało się błotniste, rozdeptane przez stada krów. Gdzieś obok powinno być drugie, ale słońce już zachodziło i chciałam tylko być jak najdalej od drogi. Już nawet znalazłam miejsce, lekko schowane kiedy (z przeciwka!) nadeszli Bill i Bud. Wracali bo dalej nie było gdzie biwakować. Już leżeliśmy w namiotach (Bud pod gołym niebem jak zawsze) kiedy z drogi nadleciał dźwięk rozmowy. Stawały jakieś samochody, mężczyźni wydawali się nerwowi, gdybym była sama bałabym się, ale na szczęście nie byłam.
Czekało nas kolejne podejście. Myślałam, że równie ciężkie jak to na Manning Camp, ale nie. Wstałam oczywiście pierwsza, wyszłam wcześnie i dałam się dogonić przed przełęczą. Stanęłabym tam na drugie śniadanie, ale na dole był kemping i pomyślałam że sobie tam zjem przy stole.
-Kasia! Kasia!- usłyszałam, jeszcze zanim rozpoznałam kto woła. Sam. Opuścił ostatnie dni na szlaku, spędził je ze szwagrem i siostrą w kamperze i teraz, z nowymi butami, w czystym ubraniu dopinał plecak. Dosiedliśmy się do Billa i Buda, siostra Sama przyniosła kanister wody, apteczkę. Dostałam od niej paczkę małych plastrów. Z upału wyrósł mi bąbel na stopie. Nie bolał, nie chciałam go dziurawić, ciekawa jaki duży urośnie, w zasadzie już teraz był ogromny… -Oj bo zaraz cię nazwiemy Bąbelek!- śmiał się Sam, kiedy przyklejałam opatrunek. -Żadnych przezwisk!- zaprotestowałam- mam na imię Kasia i to mi wystarczy.
Spotkałam Sama ponownie kilka mil dalej. W dolinie zrobił się upiorny upał. schowałam się w cieniu jałowca i przesunęłam żeby on też się zmieścił. Wybrał inną drogę do Mount Lemmon niż my. Nie wiem czemu, w każdym razie już więcej go nie spotkałam. Przy rzece dogoniłam Billa, Buda i Pepe. Ustaliliśmy żeby biwakować przy Hutches Pool. Nawet nie zdążyłam spytać co to i jak się zorientuję że to to… Panowie pognali, dłużej został tylko Pepe (dogotowywał makaron) i nawet ruszyliśmy, razem ale i tak mnie szybko wyprzedził. Na wprost nas otworzyła się wspaniała dolina, upał wyssał ze mnie resztki sił, mijając rzekę przez pomyłkę skręciłam w inny szlak i otrzeźwiałam dopiero na grani. Kilkaset metrów poniżej cień nakrywał naszą dolinę- tę ze szlakiem! Znów nadłożyłam kilka kilometrów, straciłam czas. Wracając trafiłam na namiot JR, chwilę się zawahałam czy nie zostać, ale przypomniało mi się, że moje wczesne wstawanie go budzi, poza tym było jeszcze wcześnie. Dogoniłam chłopaków o zmierzchu. To znaczy najpierw ich z rozpędu minęłam, a potem usłyszałam głosy. Radosne krzyki! Wróciłam, w nadrzeczne krzaki wbijała się licha ścieżynka. Hutches Pool był rzeczywiście basenem. Rozlewiskiem tak głębokim, że nawet się tam dało popływać. Oczywiście niedługo, bo woda lodowata, a ja się spóźniłam i kąpiel wypadła mi już po nocy. Płaskie miejsce było wyjątkowo malutkie, uznałabym że na jeden namiot, jednak wcisnęliśmy się tam we czwórkę, ściana przy ścianie. Bud odsunął swoje legowisko robiąc mi miejsce i potem przy latarce ogadał mrówki. Miał je tuż pod nosem, jakoś bardzo się nim nie zainteresowały. -Nie boisz się grzechotników, skorpionów?- pytałam, ale tylko się śmiał. Leżąc w ciemności opowiadaliśmy sobie dowcipy- Nasza szczęśliwa rodzinka… westchnął Bill.
Straciłam ją następnego dnia. O czwartej (!) zadzwonił budzik Billa. Mogłam pognać z latarką jak on i Pepe, ale wcale mi się nie chciało. Zanim zjadłam, zanim zwinęłam namiot pojawiło się pierwsze dzienne światło, błękitna szarość. Bud wyruszył tuż po mnie i minął mnie jeszcze przed wschodem słońca. Panowie śpieszyli się do Mount Lemmon, na pizzę.
Nie doceniłam podejścia, zabrałam zbyt mało wody. Upał dopadł mnie przed przełęczą. Z doliny wyszedł człowiek z plecakiem, nie sprawdziłam na mapie, ruszyłam w dół i zeszłam chyba z pół godziny zanim zauważyłam, że to na pewno nie mój szlak. Był zbyt zarośnięty, zbyt stromy. Wdrapanie się ponownie na przełęcz zużyło cały mój zapas sił. Było mi niedobrze, słońce piekło niemiłosiernie w plecy, czułam swąd opiekanych łydek. Bałam się, że mi zabraknie wody. -Wszystko ok?- minął mnie rozpędzony JR- masz co pić? Przytaknęłam. Tuż przed szczytem wyprzedzili mnie Sandra i JJ- Belgowie z którymi spędziłam swój pierwszy biwak. Tak jak Sam opuścili fragment szlaku. Kaktusy zaatakowały ich materace i trzeba było jechać do Tucson, do sklepu. Byliśmy już wysoko, wśród gładkich wylizanych przez wiatry skał, liczyłam że się z wysokością ochłodzi, ale powietrze było nieruchome i upał nawet troszkę nie zelżał. Ledwo się wdrapałam na szczyt!
Północny stok był wilgotny i chłodny. Lesisty, z płatami śniegu i mnóstwem szybkich strumyków. Przez kilka godzin, aż do rzeki ciągnęły się wspaniałe obłe skały, ścieżka schodziła i podchodziła, czasem lasem, czasem bliżej ostańców. Belgowie zostali nad potokiem. Było tam śliczne cieniste obozowisko. Ja aż do wieczora podchodziłam łagodnie wzdłuż rzeczki, coraz cieńszej, aż ją niechcący zgubiłam, przegapiłam źródło. Wystraszyłam się, bo do Mount Lemmon było jeszcze daleko, a noc bliska. Mogłam pognać, ale nie jadam pizzy, we wsi ponoć nie ma gdzie nocować, a z grani był taki wspaniały widok! Zupełnie go sobie nie mogłam odmówić. Była też woda- wyciek spod śniegu i płaskie miejsce z kręgiem po ognisku. Nocą księżyc pięknie zaszedł za grzbiet, świt był równie kolorowy jak zmierzch. Zejście zimne, błotniste, parking pusty, toalety pozamykane, znak zakazywał biwakowania. Ulice puste. Sklep też zamknięty. Obok poczty kręciło się stado dzikich indyków.
– Nie ma tu gdzieś wody?- zapytałam dziewczyny co wyszła z psem.