Arizona Trail cz5 Mika Mountain- Mount Lemmon

Noc była księżycowa i lodowata. Obudziłam się tradycyjnie przed piątą i cichutko (bo JR rozbity niedaleko już wieczorem taktownie nadmienił, że wcześnie wstaję), na leżąco ugotowałam swoją codzienna owsiankę. Nadal było zbyt wcześnie, jeszcze przed wschodem, ale nie da się tak długo leżeć, więc poszłam. Obozowisko było jeszcze uśpione, źródło oblodzone, ścieżką, którą tu dotarliśmy wieczorem maszerowało stado saren- nieprzejęte towarzystwem namiotów, w dolince nad potokiem przechadzał się samotny indyk. Chrupał lód na bagienkach. Las był jeszcze bardzo zimowy, z płatami śniegu. Zgubiłam się prawie natychmiast. Poszłam w stronę szczytu Mika Mountain, potem trawersem z widokiem na odległą pustynię, przez polanki i suche trawy i znów przez bezlistny, monotonny las pocięty siatką lokalnych szlaków. Wszystkie wyglądały podobnie. W porze drugiego śniadania, które wypadło mi wspaniale wysoko, pod granią, w gąszczu, gdzieś za plecami usłyszałam męskie głosy i tak wróciłam na szlak. Nie nadłożyłam wcale bardzo dużo, ale pewnie straciłam z godzinę (albo zyskałam, bo jednak było sporo widoków).

To była „moja” grupa z pierwszych dni. Bud, jego tata i Pepe. Lubiłam ich spotykać. Uśmiechnięci, życzliwi i bardzo zadowoleni z wędrówki. Bud sypiał pod gołym niebem i używał tylko papierowych map. Miał przez to więcej wiedzy o okolicy niż my i ciekawie było słuchać co tam wygrzebał. Nigdy nie szliśmy razem, bo każdy z nas miał inne tempo, ale nasze dzienne dystanse były podobne, więc wiedziałam, że się będziemy spotykać. Wyjaśniło się też jak się zgubiliśmy w Patagonii- wszyscy oprócz mnie zostali na noc.

Północne stoki Mika Mountain były ośnieżone, zejście upiornie długie, widoki wspaniałe. Czym niżej tym suszej, cieplej, tym więcej gołych wypolerowanych przez wiatry skał, potem zimozielone zarośla, na dole faliste wzgórza zarośnięte suchymi trawami. Zeszłam pierwsza, nie nabierałam na stoku wody. Była zielona, nie była mi bardzo potrzebna, bo rano zabrałam spory zapas. Panowie dogonili mnie już na płaskim (tym co wydawało się płaskie z góry). W rzeczywistości było tam sporo podejść i zejść, galimatias wyschniętych na wiór dolinek, spalonych stoków. Była też rzeczka. Przysiedliśmy na brzegu wciśnięci w spłachetek piachu. 6, czy 7 osób. Ktoś zagotował kawę, ktoś wspomniał, że widział grzechotnika, trzymałam stopy zanurzone w wodzie (dyskretnie, bo przecież wszyscy ją pili), a kiedy zostałam sama weszłam po kolana. Rzeczka prawdopodobnie płynęła, ale nie było tego wcale widać. Woda się wsączała spod skał i zaraz na powrót ginęła pod piachem. Była lodowata.

Za potokiem zaczęło się łagodne podejście. Przed nami pojawiły się Santa Catalina Mountains, za nami świeciła śniegiem Mika Mountain. Na skrzyżowaniu z gruntową drogą stała szlakowa niedźwiedzia skrzynka wypełniona kanistrami z czystą wodą, za nią JR, schowany przed silnym wiatrem. Czekał na kogoś żeby odpocząć od wędrówki dzień czy dwa. Był z Phoenix, znajomym i rodzinie łatwo go było odwiedzać, więc takie przerwy zdarzały mu się regularnie. I tylko dzięki nim się spotykaliśmy. Był bardzo szybki i gdyby szedł codziennie, tak jak jak już nigdy bym go nie zobaczyła. Za drogą też spróbowałam przyśpieszyć, bo Bud był już kropką na horyzoncie i nawet Bill zwykle niewiele szybszy niż ja wydawał mi się beznadziejnie daleki. Szlak wił się w górę i w dół, niewiele widziałam, kiedy znów znalazłam się na szutrówce pomyślałam, że ich ponownie zgubiłam. Piach był porysowany świeżymi śladami opon, szlak jakoś wcale nie chciał odejść w bok, jeziorko (potencjalny wodopój) – okazało się błotniste, rozdeptane przez stada krów. Gdzieś obok powinno być drugie, ale słońce już zachodziło i chciałam tylko być jak najdalej od drogi. Już nawet znalazłam miejsce, lekko schowane kiedy (z przeciwka!) nadeszli Bill i Bud. Wracali bo dalej nie było gdzie biwakować. Już leżeliśmy w namiotach (Bud pod gołym niebem jak zawsze) kiedy z drogi nadleciał dźwięk rozmowy. Stawały jakieś samochody, mężczyźni wydawali się nerwowi, gdybym była sama bałabym się, ale na szczęście nie byłam.

Czekało nas kolejne podejście. Myślałam, że równie ciężkie jak to na Manning Camp, ale nie. Wstałam oczywiście pierwsza, wyszłam wcześnie i dałam się dogonić przed przełęczą. Stanęłabym tam na drugie śniadanie, ale na dole był kemping i pomyślałam że sobie tam zjem przy stole.

-Kasia! Kasia!- usłyszałam, jeszcze zanim rozpoznałam kto woła. Sam. Opuścił ostatnie dni na szlaku, spędził je ze szwagrem i siostrą w kamperze i teraz, z nowymi butami, w czystym ubraniu dopinał plecak. Dosiedliśmy się do Billa i Buda, siostra Sama przyniosła kanister wody, apteczkę. Dostałam od niej paczkę małych plastrów. Z upału wyrósł mi bąbel na stopie. Nie bolał, nie chciałam go dziurawić, ciekawa jaki duży urośnie, w zasadzie już teraz był ogromny… -Oj bo zaraz cię nazwiemy Bąbelek!- śmiał się Sam, kiedy przyklejałam opatrunek. -Żadnych przezwisk!- zaprotestowałam- mam na imię Kasia i to mi wystarczy.

Spotkałam Sama ponownie kilka mil dalej. W dolinie zrobił się upiorny upał. schowałam się w cieniu jałowca i przesunęłam żeby on też się zmieścił. Wybrał inną drogę do Mount Lemmon niż my. Nie wiem czemu, w każdym razie już więcej go nie spotkałam. Przy rzece dogoniłam Billa, Buda i Pepe. Ustaliliśmy żeby biwakować przy Hutches Pool. Nawet nie zdążyłam spytać co to i jak się zorientuję że to to… Panowie pognali, dłużej został tylko Pepe (dogotowywał makaron) i nawet ruszyliśmy, razem ale i tak mnie szybko wyprzedził. Na wprost nas otworzyła się wspaniała dolina, upał wyssał ze mnie resztki sił, mijając rzekę przez pomyłkę skręciłam w inny szlak i otrzeźwiałam dopiero na grani. Kilkaset metrów poniżej cień nakrywał naszą dolinę- tę ze szlakiem! Znów nadłożyłam kilka kilometrów, straciłam czas. Wracając trafiłam na namiot JR, chwilę się zawahałam czy nie zostać, ale przypomniało mi się, że moje wczesne wstawanie go budzi, poza tym było jeszcze wcześnie. Dogoniłam chłopaków o zmierzchu. To znaczy najpierw ich z rozpędu minęłam, a potem usłyszałam głosy. Radosne krzyki! Wróciłam, w nadrzeczne krzaki wbijała się licha ścieżynka. Hutches Pool był rzeczywiście basenem. Rozlewiskiem tak głębokim, że nawet się tam dało popływać. Oczywiście niedługo, bo woda lodowata, a ja się spóźniłam i kąpiel wypadła mi już po nocy. Płaskie miejsce było wyjątkowo malutkie, uznałabym że na jeden namiot, jednak wcisnęliśmy się tam we czwórkę, ściana przy ścianie. Bud odsunął swoje legowisko robiąc mi miejsce i potem przy latarce ogadał mrówki. Miał je tuż pod nosem, jakoś bardzo się nim nie zainteresowały. -Nie boisz się grzechotników, skorpionów?- pytałam, ale tylko się śmiał. Leżąc w ciemności opowiadaliśmy sobie dowcipy- Nasza szczęśliwa rodzinka… westchnął Bill.

Straciłam ją następnego dnia. O czwartej (!) zadzwonił budzik Billa. Mogłam pognać z latarką jak on i Pepe, ale wcale mi się nie chciało. Zanim zjadłam, zanim zwinęłam namiot pojawiło się pierwsze dzienne światło, błękitna szarość. Bud wyruszył tuż po mnie i minął mnie jeszcze przed wschodem słońca. Panowie śpieszyli się do Mount Lemmon, na pizzę.

Nie doceniłam podejścia, zabrałam zbyt mało wody. Upał dopadł mnie przed przełęczą. Z doliny wyszedł człowiek z plecakiem, nie sprawdziłam na mapie, ruszyłam w dół i zeszłam chyba z pół godziny zanim zauważyłam, że to na pewno nie mój szlak. Był zbyt zarośnięty, zbyt stromy. Wdrapanie się ponownie na przełęcz zużyło cały mój zapas sił. Było mi niedobrze, słońce piekło niemiłosiernie w plecy, czułam swąd opiekanych łydek. Bałam się, że mi zabraknie wody. -Wszystko ok?- minął mnie rozpędzony JR- masz co pić? Przytaknęłam. Tuż przed szczytem wyprzedzili mnie Sandra i JJ- Belgowie z którymi spędziłam swój pierwszy biwak. Tak jak Sam opuścili fragment szlaku. Kaktusy zaatakowały ich materace i trzeba było jechać do Tucson, do sklepu. Byliśmy już wysoko, wśród gładkich wylizanych przez wiatry skał, liczyłam że się z wysokością ochłodzi, ale powietrze było nieruchome i upał nawet troszkę nie zelżał. Ledwo się wdrapałam na szczyt!

Północny stok był wilgotny i chłodny. Lesisty, z płatami śniegu i mnóstwem szybkich strumyków. Przez kilka godzin, aż do rzeki ciągnęły się wspaniałe obłe skały, ścieżka schodziła i podchodziła, czasem lasem, czasem bliżej ostańców. Belgowie zostali nad potokiem. Było tam śliczne cieniste obozowisko. Ja aż do wieczora podchodziłam łagodnie wzdłuż rzeczki, coraz cieńszej, aż ją niechcący zgubiłam, przegapiłam źródło. Wystraszyłam się, bo do Mount Lemmon było jeszcze daleko, a noc bliska. Mogłam pognać, ale nie jadam pizzy, we wsi ponoć nie ma gdzie nocować, a z grani był taki wspaniały widok! Zupełnie go sobie nie mogłam odmówić. Była też woda- wyciek spod śniegu i płaskie miejsce z kręgiem po ognisku. Nocą księżyc pięknie zaszedł za grzbiet, świt był równie kolorowy jak zmierzch. Zejście zimne, błotniste, parking pusty, toalety pozamykane, znak zakazywał biwakowania. Ulice puste. Sklep też zamknięty. Obok poczty kręciło się stado dzikich indyków.

– Nie ma tu gdzieś wody?- zapytałam dziewczyny co wyszła z psem.

Share

Arizona Trail cz4 Saguaro National Park

Potrzebny mi był taki powolny dzień. I taka noc w czystej pościeli, w miękkim łóżku. Koło 9-tej Mike odwiózł mnie do La Posta Quemada, gdzie poprzedniego dnia opuściłyśmy szlak. Dziwnie było iść bez plecaka, to znaczy z plecakiem, który nie ważył prawie nic. Ważył aparat i teraz kiedy ładunek na plecach był lekki moja fotograficzna torba uwieszona na brzuchu wydawała się nieproporcjonalnie ciężka. Dziwiło mnie jak to możliwe, że wczoraj w zasadzie jej nie czułam…

Szlak biegł ładnie, suchymi górkami wśród kaktusów. Ziemia była czerwona (jak trzeba), kaktusy bujne, prawie się już przyzwyczaiłam do suchych traw i chaosu bezlistnych gałęzi. Chociaż prawie to nie najlepsze słowo. Rozumiałam, że ten krajobraz taki jest. Rośliny mają za sobą lata susz, liczne pożary, nic nie wyjada trawy na gładko jak w Alpach, nikt nie sprząta. Pomimo tego z trudem znajdywałam piękno. Takie Piękno przez duże P. Widziałam sporo ładnych obrazków, złapałam w kadr kilka zgrabnych „pocztówek”, ale wiedziałam że mogę, mogłabym to zrobić lepiej. Że do tego krajobrazu jest klucz i gdybym się przyłożyła, postarała, umiałabym go w jakiś sposób otworzyć.

Poświęciłam na to cały dzień. Przyglądałam się detalom, obserwowałam owady i ptaki, siedziałam w co bardziej intrygujących miejscach, i w zwykłych gdzie siedzieli też inni- np na Magic Camp. To chyba było darmowe pole biwakowe, nieoficjalne, ale wyposażone we wszystko co trzeba. Jakiś dobry człowiek nawiózł tam wody, podłączył baterie słoneczne, poustawiał pod namiotem stoły i leżaki. Nie poznałam go, pojechał akurat do miasta. Honory domu pełnił Sam. Spotykaliśmy się wcześniej co jakiś czas, Sam spędził w podróżach 8 lat, sporo tego czasu w Europie w tym w Ukrainie i w Polsce. Znał kilka polskich słów i tak jak ja śledził co się dzieje na wojnie. Opowiedziałam mu o kobietach na koniach, które spotkałam na szlaku poprzedniego dnia. -Skąd jesteś?- spytały radośnie- z Polski- o pięknie! A w jakim to stanie? A powiedziała im, że pochodzi z Meksyku -Nie wiedziałyby też gdzie leżą Czechy- wzruszyła ramionami kiedy się zdziwiłam… Nie obraziły mnie, to mi się nawet wydało zabawne. Pewnie w niejednym stanie, może i w Arizonie jest gdzieś wieś o tęsknej nazwie Polska. Sam też uznał, że to bardzo śmieszne. Siedzieliśmy na leżakach, ludzie przysiadali się i odchodzili, panowała leniwa atmosfera. Dowiedziałam się, że prawie nikt nie spróbował wykupić biwaku w Parku Narodowym (jak ja i A). Szybka para, którą widywałam wielokrotnie wierzyła, że uda im się wyjść poza park, reszta się tym wcale nie przejmowała. Nikt nie sprawdza. Przez moment nawet pożałowałam, że straciłam z powodu pozwolenia pół dnia, potem pomyślałam, że go zyskałam.

Byłam skupiona, próbowałam zrozumieć krajobraz, bezskutecznie, ale się nie poddałam. To samo w sobie miało jakąś wartość, wierzyłam że coś się z tego wkłuje. Otoczenie przemówiło do mnie już poza szlakiem. Żeby wrócić do Vail musiałam przejść inną doliną ze 3 mile. To była pusta pozarastana ścieżka. Rósł przy niej stary kaktus Saguaro, rósł kiedyś, bo teraz został z niego tylko suchy szkielet. Niesamowity! Wyglądał jak potwór, jak wojownik, który przetrwał Armagedon. Kiedy przechodziłam obok miałam wrażenie, że się za mną odwraca i patrzy. W ciszy, w złotym świetle wieczoru widział mnie i oczekiwał reakcji. Podobnie było rano, jeszcze przed świtem, kiedy mijałam go kolejny raz. Niebo na wschodzie już różowiało, chłód szczypał. A kaktus domagał się ode mnie prawdy. Uwagi, zgody na los i porzucenia oczekiwań.

Świat jest jaki jest, najlepszy jaki może być i to jest piękne. Zrozumiałam i postanowiłam się dopasować.

Chwilę dalej spotkałam Mika i Susan wyszli po mnie i wróciliśmy do samochodu razem. Tego wieczoru poszliśmy bardzo wcześnie spać. Budzik zadzwonił o 5, o 6 pożegnaliśmy się na końcu znajomej dolinki w granatowej, az lepkiej ciemności. Znałam drogę, do szlaku było nie więcej niż 3 mile. Przyjemnie było iść w chłodzie patrząc jak nad kaktusami pojawia się róż i wynurza słońce. Czekało mnie bardzo długie podejście, ponad 2500 metrów przewyższeń. Początkowo było prawie płasko, a morze kaktusów podświetlone poziomym światłem wyglądało jak z bajki. Wyżej ścieżka przecięła dwie rzeczki, nad drugą posiedziałam zbyt długo. W głęboczkach pluskały się kijanki i żaby, aż po horyzont ciągnęła się pofałdowana pustynia. Kwitły kwiaty. Kiedy zdałam sobie sprawę jak jest późno przyspieszyłam i w upale wlokłam się przez chaos gołych skał. Przez urwiska. Pierwsze obozowisko było w lesie. Nad rzeką utrzymał się przyjemny chłód, schodzili się już pierwsi wędrowcy. -Możesz tu zostać, nieważne, że masz pozwolenie na wyższy biwak- kusiła mnie ciemnowłosa kobieta- Zmieścimy się. Przysiadłam przy niej, wypiłam butelkę wody i wypełniłam ją w rzece jeszcze raz. Zostały mi jeszcze 2 godziny, pomyślałam, że się zaprę i zdążę. Słońce zaszło kiedy dotarłam pod grań. W żlebie leżał zlodowaciały śnieg, źródło obrosły sople. Byłam skonana kiedy zobaczyłam znak obozowiska. Nie wiedziałam wtedy jak to działa, ponieważ miałam własne pozwolenie powinnam była poszukać osobnego miejsca, z bear boxem i kręgiem na ognisko. Ale byłam tak strasznie zziajana, marzłam i robiło się ciemno, więc postawiłam namiot gdziekolwiek, chyba zbyt blisko sąsiadów. To była miła para, dzieliło nas pewnie kilkanaście metrów i zapewnili, że to im nie przeszkadza. Nocą schowałam jedzenie w ich bear boxie. Zanim się zaszyłam w namiocie, już prawie po ciemku dotarła grupa, którą zgubiłam w Patagonii. Jak miło było znowu ich spotkać!

Share
Translate »