Lake Havasu- Arizona

Wieczorem jedliśmy kraby. Dla Eileen i Kevina (mieszkańców Oregonu) zwykłe dla mnie zupełnie nowe. Były całe i musieliśmy je najpierw obrać. Używaliśmy kombinerek i młotka, mięsa było dla nas dużo za dużo. Było delikatne i bardzo smaczne.

Rankiem, znów kusząco krystalicznie czystym przeszłam jeszcze króciutki szlak suchym korytem potoku (whashem). Spod nóg pryskały mi zaskoczone zajączki, kaktusy lśniły. Wyjechaliśmy o 9-tej i przez kilka godzin objeżdżaliśmy Park Narodowy Joshua Tree. To ogromny, bezwodny obszar. Przez wyjazdem spędziłam kilka nocy w internecie kombinując jak można by tamtędy przejść i poddałam się odgrzebawszy gdzieś wiadomość, że bardzo nieliczne wodopoje, które pobudowano w latach 50-tych ledwo wystarczają dla równie nielicznych kóz (bighorn ships), że zdażało się już, że wody zabrakło i zwierzaki pozdychały z pragnienia, i że stan i wypełnienie źródeł służy naukowcom do oceny populacji zwierząt. Cóż, niejeden hiker został już pewnie policzony jako owca… Nie chciałam ingerować w ten bardzo delikatny świat, są miejsca które musimy zostawić bezludne i teraz kiedy na nie patrzyłam z wygodnego tylnego siedzenia myślałam, że byłyby też skrajnie trudne i pewnie nawet niezbyt ciekawe. Beżowe jak kawa z mlekiem suche skały, bez roślinności, bez kolorów przeszły w piaszczystą Pustynię Mojave. Boczna szosa, w którą skręciliśmy była prosta jak drut i pusta. Nie było gdzie się zatrzymać na siusiu, tam gdzie stanęliśmy, bo jednak już było trzeba zupełnie nie było się za czym schować. Kevin wykorzystał czas żeby nabrać buteleczkę piachu- na pamiątkę. Na granicy Kaliforni i Arizony stała brama, jakby przejście graniczne, dopiero wracając odkryłam, że czynne i, że naprawdę coś tam sprawdzają. W tą stronę nikogo nie zainteresowaliśmy. Odezwały się tylko telefony. „Uwaga nadchodzi sztorm, zagrożenie dla całej północnej Arizony”- z deszczu pod rynnę – pomyślałam.

Nie planowaliśmy jechać daleko tego dnia. Eileen zarezerwowała miejsce na kempingu stanowym w Lake Havasu. Trafiliśmy tam wczesnym popołudniem. Wieczór zszedł mi na kupowaniu karty telefonicznej. Nie wiedzieć czemu nie chciała działać i chłopak o imieniu Eric w sklepie T-mobile dwoił się i troił z niezwykłą wręcz cierpliwością, a ja czekałam. Kiedy znów zobaczyłam jezioro wisiała nad nim czarna chmura rozświetlona wspomnieniem zachodu słońca.

Ranek był wspaniały, pogodny, spokojny. Tuż obok namiotu hasały zajączki, jeziorem przepłynął jakiś spory zwierz. Trudno było sobie wyobrazić, że idzie sztorm i że ma nas zaatakować już po południu. Gdyby nie on, pewnie poszukałabym stopa i pojechała w stronę najbliższych gór. Gdybym oczywiście wiedziała których… Wieczorem obejrzeliśmy dziennik. Na północy, i to wcale niedaleko od nas padał śnieg. Flagstaff, okolice Wielkiego Kanionu były już całe białe, na drogach uzbierało się pół metra zasp. Mój pomysł na zobaczenie Sedony tracił sens. Raczej nie dałoby się tam dojechać, a gdyby nawet zakopałabym się z moim mikro namiotkiem, zmarzła na kość w cienkich letnich butach… Moi towarzysze też nie wiedzieli co zrobić. Obserwowaliśmy pogodę i ostatecznie uznaliśmy, że da się jechać tylko na południe. To rujnowało rezerwacje Eileen, ale bardzo jej nie zniechęciło. Saguaro zamiast Skamieniałego Lasu wydawało się niezłym pomysłem, chociaż nie dla mnie, bo również tam na wyższych wysokościach spadł śnieg.

Jedyne góry gdzie nie powinno go być (lub jeśli już, to raczej niedużo) to te kilkadziesiąt mil powyżej Yuma. Słyszałam o nich wcześniej, Edek pomógł mi nawet ściągnąć na mapy.cz ślad człowieka, który tamtędy przeszedł. Niestety zapisał się tylko jako luźne punkty. Czułam się niepewnie bez map. Internet wprawdzie obiecywał, że biuro Kofa National Wildlife Refuge rozdaje darmowe ulotki z zaznaczonymi wodopojami. Że są tam chatki i sporo dróg dla pojazdów 4/4 niemniej niewiele z tego udało mi się odszukać na mapie.cz. Sami wiecie jak ona działa trzeba bardzo powiększać, a skoro nie wie się gdzie, przypomina to szukanie igły w stogu siana.

Zajęło mi to prawie cały dzień. Poszłam tylko do sklepu, rzuciłam okiem na słynny londyński most przeniesiony tu kiedyś przez szalonego bogacza i postawiony nad rzeką Colorado. Obrósł straganami prawie jak w Międzyzdrojach i był zaskakująco zwykły. Nic historycznego, nic przypominającego Europę, ciężki solidny i tyle. Z przystani pod nim kursował stateczek do Kalifornii i nawet byłabym popłynęła, ale nie zdążyłam.

Wiatr narastał, przyszło mi do głowy sprawdzić namiot. Przestawiłam go tyłem do podmuchów, uwiązałam dodatkowo do grilla, obniżyłam. State Park Lake Havasu to pas piaszczystego wybrzeża w całości przeznaczony na kemping z jednym 2 milowym szlakiem. Pomyślałam, że przebiegnę się nim i popatrzę jak nadchodzi sztorm. I nadszedł pięknie. Góry zmętniały, niebo zasłoniła czarna chmura. Ledwo zdążyłam wpaść do namiotu przed ulewą. Był tak niski, że mogłam tylko leżeć na płask. Ściemniło się już kiedy zerknęłam do telefonu (przecież mam sieć…) i odkryłam widomość od Eileen. Poszli do restauracji, ale zostawili mi otwartą przyczepę (swój dom!). „Zjedz co znajdziesz w lodówce”- napisała, ale nie byłam głodna. Nie umiałam też zapalić świateł. Leżałam więc sobie w salonie, czysta bo ten kemping ma ciepły prysznic, słuchałam jak pada deszcz, piłam herbatę. -Zostajesz na noc- uparł się po powrocie Kevin- jest przecież miejsce na podłodze-. Nie chciałam. Namiot ustał, wewnątrz było zupełnie sucho. Rano już mniej, ale pogoda wspaniała. Na najbliższych nas górach świeży śnieg.

Jechaliśmy razem jeszcze ze 100 mil. Czym dalej na południe tym cieplej, więcej kwiatów, żałowałam, że nie ma gdzie się zatrzymać. Wysiadłam kilkanaście kilometrów za Quartzsite. W pustynię skręcała tam polna droga (Gold Nugget Road), nie było daleko do źródła. Tak przynajmniej twierdziła mapa.cz

Share

Arizona trail cz20- koniec i Buckskin Gulch

Las opadł na wietrzny płaskowyż, już z daleka widziałam tumany kurzu, ale nie było wyboru trzeba było w nie wejść. Tak jak kilka dni temu wichura szarpała mną i rzucała na boki, nie bardzo było jak oddychać, ubranie, plecak, twarz, obrosły pyłem, tak drobnym, że potem niełatwo było to wykruszyć. Na szczęście zwykle wiało w plecy, więc trzymałam się kierunku i pionu, patrzyłam jak wyprzedzają mnie toczące się kłęby chwastów i martwiłam jak do toalety… Naprawdę trudno się było zatrzymać. Udało się we fragmencie jałowcowego lasku, zjadłam tam przy okazji i wypiłam. Tam też minęła mnie Cherlane, dziewczyna która nocowała na North Rim. Nie rozmawiałyśmy, bo nie było jak. Szukała wody, a że niczego po drodze nie było zdecydowała się zboczyć do krowiego stawu.

Pod wieczór wichura nieco osłabła, a szlak zanurzył się w gęste zarośla, które miejscami przypominały park. Ładny dobrze utrzymany pełen ciekawych roślin. Znów kwitły jaskrawo kaktusy, kwitły juki. Przed nocą dotarłam do zbiorniczka z wodą (dla pszczół) i wypełniłam wszystkie butelki. Nie byłam pewna co zastanę na dole, szlak kończył się już za kilka mil, ale do szosy było jeszcze daleko i myślałam, że będę musiała tam dojść. Byłam brudna jak nieboskie stworzenie, w zębach zgrzytał mi pustynny piach, wszystko co wyjęłam z plecaka było zakurzone, i nic z tym nie było można zrobić. Za wodopojem ścieżka zrobiła się bardzo wąska, skalistym kanionem wdrapała się na otwartą przestrzeń, kamieniste, pyliste wzgórza na których chyba kiedyś rósł las, teraz wypalony do gołej gleby. Na wprost otworzył się wspaniały widok. Niekończący się ciąg kolorowych gór- już w Utah. Szłam zafascynowana, rozbiłam namiot tak żeby nic mi tych gór nie zasłaniało, i gapiłam się na nie i wieczorem i rano. Nocą daleko, pewnie kilkadziesiąt mil dalej błyskało światełko jakiejś samotnej wsi. Moje mapy kończyły się na granicy Arizony, więc zupełnie nie wiedziałam na co patrzę. Miałam sieć, ale słabe baterie. Przeczytałam tylko sms od Nicka- „mam dwuosobowy pokój w Kaibab, wpadaj jak chcesz”. Najwyraźniej znów kawał podjechał. Zrobiło to chyba więcej znajomych, bo w książce na końcu szlaku rozpoznałam tylko kilka imion. Elliott, Mush, Ceci, Wodo, i Jason z Van Goghiem o 2 dni szybsi niż ja (ale oni skrócili przez Flagstaff).

Kiedy wyszło słońce jaskrawe kolory gór przybladły. Szlak opadł w szeroką dolinę i szybko znalazłam się na jego końcu. Dużym parkingu. Była tam toaleta (bez wody), stolik pod dachem i pęczek związanych baniaków przeznaczonych dla takich jak ja. Jeden półpełny. Nie potrzebowałam wody tym razem, przyniosłam sobie, więc usiadłam jak człowiek przy stoliku i próbowałam zdecydować co robić. Szlak skończył się zdecydowanie zbyt szybko. Po 48 dniach marszu nie potrafiłam tak po prostu przestać iść. Nie czułam żadnej satysfakcji z sukcesu, nie wiedziałam co teraz z sobą zrobić. Idąc Arizona Trail pierwszy raz w życiu tak od początku do końca jednym szlakiem, czułam że to nie jest taka wędrówka jaką lubię. Nie było w niej miejsca na wahania i zmiany planów, nie było planowania i ryzyka. Ktoś wszystko poustalał za mnie, wszyscy pracowicie o wszystkim się informowali, wiedziałam co mnie czeka, gdzie zrobię zakupy, znajdę wodę. To nie tak, że mi się nie podobało, ale to był zupełnie inny czas niż to, co przeszłam przez ostatnie czterdzieści parę lat. Myślałam, że takie szlaki będą wspaniałe na starość, że to świetnie, że są, że wiem już czego się po nich spodziewać. Ale pomimo tych prawie dwóch miesięcy w drodze nadal byłam głodna wędrówki. Takiej jaką znam, obarczonej ryzykiem, wymagającej wyborów, i przede wszystkim takiej, która nieustannie zaskakuje i dziwi. Nie z powodu adrenaliny. Z powodu niczym nie skrępowanej wolności jaką daje własna droga, lepsza czy gorsza- nieważne. Swoja.

I myśląc o tym ruszyłam przed siebie. Oczywiście mogłam już łapać stopa na parkingu stało kilka samochodów, mogłam popytać, poczekać. Ale szlam i było mi z tym bardzo dobrze. 1,5 mili dalej był drugi parking, a na nim mapy i sporo ludzi. Zaczynał się tu jakiś szlak. Tablica informowała, że można wykupić pozwolenie przez Internet. Nie miałam sieci, ale inni mieli. Wiedziałam już jak działa system pozwoleń. Każdy może dołączyć do siebie 8 osób. Rodzina, którą zaczepiłam miała w takim razie 5 wolnych miejsc. Robili to pierwszy raz, ale się zgodzili. Podałam dane, wręczyłam im 6 dolarów i zrobiłam zdjęcie pozwolenia. Buckskin Gulch to wspaniały bardzo wąski kanion (slot canion). Było w nim sporo ludzi, ale szli w ciszy, z dużymi dystansami, pozwalając innym na samotność. Ponieważ nie miałam mapy zabrnęłam za daleko i ktoś wyprowadził mnie z błędu, żeby wyjść ponownie na drogę (co zaplanowała „moja” rodzina) musiałam wrócić kilka mil i skręcić w boczną odnogę na północ. Gdybym chciała pójść dalej musiałabym zdobyć pozwolenie na nocleg, a to nie byłoby już takie proste. Nie martwiłam się, cieszyłam się tym co mi spadło z nieba. A było piękne. Niesamowite, wspaniałe, brakowało mi słów.

Ładna była też odnoga, którą wyszłam. Wypływała z szerokiej doliny również ładnej, i tam troszkę trudniej było znaleźć szlak, Po obu stronach otaczały mnie pasiaste skały (to druga strona słynnej formacji Wave dostępnej z Page). Przysiadłam w cieniu pod jedynym w miarę gęstym drzewem, trzeba było wysypać z butów piach. Z naprzeciwka podeszło trzech mężczyzn. Nie pamiętam już jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać. Czesi, znajomi Agnieszki… świat jest jednak naprawdę malutki.

Na drodze nie od razu poszło jak z płatka. Szłam, zabrali mnie Francuzi, co tak słabo rozumieli po angielsku, że nie dowiedziałam się nawet dokąd jadą. Na szosie skręcili w stronę Page, a chciałam do Vegas. Wysiadłam, czekałam, szłam, mijał mnie ciąg samochodów, ale żaden nawet odrobinę nie zwolnił. Naszą drogą, tą która prowadziła do kanionu toczył się terenowy samochód w obłoku kurzu. Nie wiedziałam jak skręci na szosie, nie wiedziałam czy jest w nim miejsce dla mnie, ale pobiegłam i zamachałam. Stanęli. Rodzina z dwójką nastoletnich chłopców. Zabrali mnie ze sobą do domku, który wynajęli na kilka dni. To były światła, które widziałam nocą z gór. I następnego dnia do Vegas, też wracali. Wynajęłam sobie najtańszy hotel (Excalibur za 25 dolarów), złożyliśmy tam wszystkie bagaże, oni odebrali swoje wieczorem i odlecieli na zachodnie wybrzeże. Mój lot był po południu następnego dnia, więc troszkę sobie jeszcze pozwiedzałam. To byli wspaniali ludzie i 2 niezwykle przyjemne dni. Byłam im za nie niezmiernie wdzięczna.

Ostatnie 4 zdjęcia to powrót.

Czytaj dalej „Arizona trail cz20- koniec i Buckskin Gulch”
Share
Translate »