Nie rozmawialiśmy długo, bo zimno, a chciałam przed nocą dojść do zbiornika z wodą. Na mapie były dwa, pierwszy okazał się pusty, do drugiego- Russel Tank doczłapałam dokładnie o zachodzie słońca. Jakie tam było piękne światło! Spalony potargany wichurą las wyglądał jak lapońskie bagna. Na końcu polnej drogi stała wielkiej urody toaleta, w której zapewne nocował już nie jeden hiker i nawet ze względu na spodziewany mróz przez chwilę rozważałam czy tego nie zrobić, ale jednak tak nisko nie upadłam. Byłam sucha, miałam dobry śpiwór i namiot. A -10 to przecież nie koniec świata. Sfotografowałam tylko przybytek, pewna, że kiedyś komuś się przyda i bardzo się zdziwiłam kiedy po powrocie wyczytałam na szlakowym fb, że zabrał go dźwig i ponoć ma postawić nowy.
Połaziłam trochę po okolicy zanim się zupełnie ściemniło i zdecydowałam zaszyć się w krzakach pod tamą. Tam też już ktoś kiedyś spał, szyszki i gałązki świeżo wyzbierane, płasko i zacisznie.
Butelkę z wodą zapakowałam w dwie powerstretchowe skarpety i ułożyłam koło śpiwora, mokre buty wsadziłam pod głowę (to zwykle działa). Ranek faktycznie był lodowaty i musiałam rozgrzewać gaz żeby odpalił. Woda w skarpetach pozostała płynna, staw zamarzł tylko troszkę przy brzegach.
Ścieżka biegła teraz lasami, ładnie po dolinkach i górkach. Z jednej pokazał się daleki widok i aż zamarłam- Wielki Kanion! Troszkę poschodziłam ze szlaku żeby lepiej widzieć, raz miałam problem żeby go potem odnaleźć. Ogólnie byłam zadowolona i przejęta. Po południu z zapałem wdrapałam się na widokową wieżę. Wystawała wysoko ponad las i gdyby nie wiało to chyba bym stamtąd wcale nie zlazła.
Za wieżą znów zobaczyłam jelenie, i tropiąc stado zgubiłam szlak. Nie odeszłam od niego więcej niż kilkaset metrów, ale za nic nie umiałam go odszukać. Las gęsty trochę skalistych miejsc. Zrezygnowana obeszłam w kółko z nadzieję, że niedaleki staw co go widzę na mapie nie wysechł. Niestety… Zabiwakowałam więc zupełnie na sucho, z mizerną kolacją i bez śniadania, już na szlaku, w gąszczu sosnowych pni. W zmarzniętym błocie pełno było śladów kojotów.
Już przed ósmą zeszłam na kemping w Tusayan i natychmiast pobiegłam do łazienki… Woda! Kończyłam śniadanie kiedy z lasu wynurzył się Tramper. Wydawał się skwaszony i zapytał tylko czy tutaj spałam. Zajrzałam potem do kawiarni przy sklepie, ale nie było go tam. Już się nie spotkaliśmy. Do Grand Canion Village prowadzi wyasfaltowana ścieżka. Najlepiej było pewnie pójść nią aż na kemping, ale uparłam się najpierw załatwiać pozwolenie. I chyba dobrze. Tuż przed zamknięciem parkowego biura uprzejme panie wysłuchawszy, że idę aż od Meksyku dołączyły mnie do grupy, która zarezerwowała dwa noclegi w Cottonwood. To nie było dokładnie to co chciałam, wolałabym Bright Angel, Cottonwood było daleko, już po drugiej stronie kanionu i nadawało się co najwyżej na jedną noc. Dwie nie były mi zresztą wcale potrzebne (chyba żeby dostać je na różnych polach biwakowych, co jak zrozumiałam jest niemożliwe). Ale lepiej było nie wybrzydzać. 8 dolarów dodatkowej opłaty to drobiazg, a był Wielki Piątek, pełno turystów. W miarę zadowolona wybrałam się pieszo na kemping (jest autobus) i to nie najkrótszą drogą tylko ścieżką wzdłuż kanionu. Wprost z ulicy pełnej spacerowiczów wypadłam na South Rim Trail i z wrażenia aż upuściłam kijki. Pod nogi nadchodzących ludzi. – Nie szkodzi, każdy tak reaguje- uśmiał się zaatakowany przechodzień.
Szłam tą ścieżką tak długo jak miało to sens, pewnie z kilka kilometrów i na wysokości kempingu zboczyłam w las. Beztrosko podeszłam do recepcji, poprosiłam o miejsce na jedną noc i usłyszałam, że nie ma… – jak to!- wyjąkałam- gdzie mam teraz pójść? -Jesteś pieszo?- strażnik tym razem na mnie spojrzał- tak- a… to inna sprawa, jest miejsce. Mather Camp ma oddzielną pulę miejsc dla piechurów i rowerzystów i inną dla tych co przyjechali samochodem. Nocleg dla takich jak my kosztuje tam tylko 6 dolarów i niczego nie trzeba rezerwować. Na szczęście.
Cały wieczór zajęło mi ładowanie baterii i zakupy, a najdłużej odebranie paczki. Na dźwięk mojego nazwiska podstarzała wypacykowana blondyna orzekła, że takie rzeczy to nie u nich. Przesyłki na pewno tu nie ma. -Masz numer?- zaatakowała mnie. Nie miałam -to przyjdź w poniedziałek.
Myślałam, że się załamię, wszystko pozałatwiane, nocleg, permit, córka kupowała mi właśnie bilet powrotny z Vegas. -Gdzie tu jest internet?- zapytałam kasjerki w sklepie- w hotelu. Pobiegłam. Trudno w to uwierzyć, ale w Grand Canion Village, miejscu tak pełnym turystów nie ma sieci. W Yavapai Lodge byli pewnie przyzwyczajeni, bo bez wypytywania pozwolili mi skorzystać z wifi. Po półgodzinie, chwilę przed zamknięciem poczty (bo czynna jest tylko do 15.30) pokazałam numer i moje pudełko się błyskawicznie znalazło. Stało na samym wierzchu i gdyby babsko chociaż rzuciło okiem nie straciłabym aż tyle czasu. Nie mogłam jej tego darować. Bo trzeba było jeszcze zrobić pranie, podłączyć kolejną baterię (gniazdka tylko w pralni, a tą zamykano po zmroku), wykąpać się. W efekcie zdążyłam wprawdzie na zachód słońca, ale z aparatem bez baterii. Nawet nie było mi bardzo żal. Wszystkiego było w tym miejscu zbyt dużo. Ludzi, jedzenia, widoków i przepisów. Nie umiałam się z tym ogarnąć i zamiast cieszyć się z podziwiania cudów natury czułam się strasznie zmęczona. Już nocą zajrzałam do wifi, żeby ściągnąć sobie na telefon bilet. W hotelu spotkałam Nicka, poznaliśmy się wcześniej susząc śpiwory w Pine, teraz opowiedział mi, że od wieży podjechał stopem, i że zginął przy tym jego kijek. Widziałam jakiś porzucony w hikerboxie na Mather Camp, ale Nick tam nie przyszedł. Mówił potem, że odszukał mężczyznę co go wiózł i zanocował gdzieś we wsi. Poza nim nie spotkałam nikogo ze znajomych.
Ponieważ nadal nie miałam biletu z Vegas rano zajrzałam jeszcze raz do recepcji. Z tego powodu na grań dotarłam troszkę zbyt późno. Słońce już wzeszło, a rzesze fotografów ze statywami wracały. Nie poszłam szlakiem, biegł przez las i było mi szkoda widoków. W ten sposób dodałam sobie ponad 5 mil, ale czułam się tak wypoczęta, tak wyspana, umyta i najedzona, że nie wydawało mi się to bardzo ważne. Pejzaż wspaniały, ludzi mało, skupiali się tylko przy przystankach skąd dochodziło się na punkty widokowe. Każdego dnia musiały tu powstawać setki identycznych zdjęć, i nawet myślałam żeby ich już więcej nie robić, ale zrobiłam, na tyle, na ile umiałam. Bo Wielki Kanion jest onieśmielający. Jest jak ozdobny, bardzo przesłodzony tort i nie dało się go skonsumować dużo na raz.
Na Arizona Trail dotarłam już koło 10-tej. Ścieżka (Kaibab trail) opadła stromo, w kanionie zachowało się troszkę cienia. Schodziłam powoli, przyglądałam się spotykanym roślinom, tym samym, które widywałam na pustyni i nowym. Czym niżej tym bardziej zawansowana wiosna i cieszyłam się, że udało mi się zobaczyć kwiaty, które mijałam wcześniej w fazie pąków i nawet nie wiedziałam jak się rozwiną. Trochę tak jakby mi pomachały na pożegnanie. Byłam im wdzięczna.
W miejscu gdzie kanion zaczyna bardzo się zwężać stała toaleta i zacieniona wiatka. Przysiadłam na schodku, bo wewnątrz pełno. Zjadłam, wypiłam, miałam zbyt dużo wody. Ruszyłam w dół i na odcinku kilkudziesięciu metrów temperatura wzrosła tak, że zaczęłam się dusić. Wrażenie, że jestem silna i bez problemu przejdę 24 mile (tak zaplanowałam) wydało się mrzonką. Zrozumiałam dlaczego szlak skracał lasem. Widać tak musiał.