Szlak biegł monotonnie lasem i po podmokłych polanach, miejscami pojawiały się już wiosenne kwiaty, ale były też płaty śniegu. Na opuszczonym na zimę kempingu ponownie spotkałam JR, niestety wodę zakręcono. Nie zmartwiłam się bardzo, na mapie przede mną były aż trzy stawki, niestety z żadnego nie miałam ochoty pić. Rude, nieprzezroczyste, zapchałyby mi cały filtr. Minęłam dwa i czułam, że trzeci nie będzie lepszy, został mi tylko litr, marzyłam żeby cokolwiek znaleźć, trochę się już denerwowałam, powinnam była zabrać większy zapas. Mijałam koryta rzeczek, wszystkie suche. I niespodziewanie w trawie zobaczyłam kolorowy śmieć. Jaskrawo różowy, jedyny od dziesiątków mil. Pomyślałam, że koniecznie trzeba go zabrać, weszłam w krzaki, szarpnęłam- był ciężki! Duży dziurawy balon w kształcie serca do połowy wypełniony deszczówkę. Trochę się rozchlapało, większość przelałam do butelki. Nie wypiłam, ale poczułam się lepiej. Balon oczywiście sprasowałam i wcisnęłam do kieszonki na śmieci. Nie doszło do wypicia tej wody. Kilka mil dalej JR którego widziałam z daleka zamachał i wskazał dłonią w las. Sam nie stanął widać nadal miał co pić. To była czysta leśna rzeczka. Kiedy napełniałam butelki zasłuchana w świergot ptaków, ze stopami zanurzonymi w nurt dogoniła mnie grupa z Pine. -Ile robisz mil dziennie?- zagadnął Tramper- nie mam pojęcia- odpowiedziałam zgodnie z prawdą, od dawna już tego nie sprawdzałam- ale chyba tyle co ty, skoro się tak regularnie spotykamy… Nie miałam zamiaru go obrazić, ale najwyraźniej to właśnie się stało. W każdym razie dał mi spokój.
Pod wieczór, za asfaltem prowadzącym do Mormon Lake dotarłam do kolejnego wielkiego stawu, w zasadzie rozlewisk czy bagien. W wodzie taplały się kaczki i gęsi, nigdzie nie widziałam namiotów i pomyślałam nawet, że inni poszli szosą. Nie chcąc znów straszyć zwierzyny wybrałam miejsce nad ostatnim jeziorkiem na suchej grobli, obok krzyża upamiętniającego kogoś kto zmarł w 2017 roku. Pomnik był zespawany z samych podków.
Po drodze do Mormon Lake kilka razy zbłądziłam, ścieżka była ledwo widoczna, las przecinały gruntowe drogi. Zrobiłam nimi kilka niechcianych zygzaków zanim ostatecznie znalazłam szlak. Biegł stokiem, do wsi trzeba było zboczyć 1,5 mili, ścieżka opadała zaśnieżoną dolinką wśród osik jeszcze uśpionych na zimę. Miałam nadzieję na zakupy. Powinnam wysłać tu sobie paczkę, ale na mapie był sklep i myślałam, że to wystarczy. Kiedy przechodziłam przez szosę od stolika na kempingu zamachał do mnie JR. Byli tam wszyscy, odmachnęłam że najpierw zajrzę do sklepu i kiedy wróciłam zastałam już tylko JR i Chłopaka z kamerą. Rozpakowywał paczkę, w której był między innymi nowy filtr. Stary się zapchał. Chwilę pogadaliśmy o obiektywach i zdjęciach.
-Kasia to zdrobnienie od Katarzyna?- spytał JR- ktoś mi powiedział jak byłem ostatnio w domu. Przytaknęłam. Tak często się spotykaliśmy i tak mało wymieniliśmy słow. JR był niepozorny, szczupły, rudawy z jasnymi oczami zmrużonymi od silnego słońca. Lubiłam sobie koło niego posiedzieć w ciszy. Lubiłam sposób w jaki dyskretnie sprawdzał czy wszystko ok nie narzucając się i nie udzielając rad. I to, że słuchał i wystarczyło raz coś powiedzieć. Pamiętał to. – Dałbym ci- powiedział teraz jakby znał moje myśli- pobiegłam za jego wzrokiem, na stole stał sześciopak piwa. -Poczęstowałbym cię, ale dostaniesz wysypki, to tanie piwo, byle co.
Kiedy odszedł żałowałam, że nie zrobiłam mu dobrego zdjęcia. Tylko jedno na samym początku szlaku- tatuaż na łydkach. Wiedzieliśmy, że już się nie zobaczymy, był bardzo szybki, ja miałam jeszcze zamiar wziąć prysznic, poza tym planowałam iść wokół Flagstaff, a on skrótem przez centrum miasta, jak inni.
W kwestii prysznicu udało mi się lepiej niż zakupami. Potrzebne były drobne, za 4 dolary woda lała się chyba z 10 minut. W łazience było bardzo gorąco, grzały kaloryfery i wszystko co uprałam lub miałam mokre wyschło.
Z jedzeniem kiepsko. W sklepiku nie było ani owsianki, ani ryżu, ani orzechów niewymieszanych z czymś sztucznym. Kilka jabłek, ze dwie pomarańcze, jeden jogurt, 3 jajka ugotowane na twardo. Miód i skrobia do zagęszczania sosów (ziemniaczana). Kupiłam ją z nadzieją, że zrobię kisiel (z miodem), i ewentualnie dodam do zupy, i z przyjemnością się jej pozbyłam za kilka dni, kiedy udało się zdobyć coś lepszego. Kisiel wychodził mdły, a zupa z mąką była bez smaku.
Za Mormon Lake, które tak naprawdę nie jest jeziorem tylko zarośniętym trzcinami wielkim bagnem (widać je było z góry kiedy się znów wdrapałam na szlak) szłam mieszanymi lasami, dzikimi i połamanymi przez wiatry, wysoko po zboczach samotnej góry. Niżej przecięłam resztki torowisk, jak wyczytałam pozostałości kolei z czasów Dzikiego Zachodu. Noc była mroźna, w cieniu długo utrzymał się szron, jeszcze przed południem trafiłam na lód w bagiennej rzeczce, gdzie zboczyłam żeby nabrać wody. W tym czasie szlakiem przebiegła Ceci. Nie zauważyła mnie. Było już blisko do Flagstaff myślałam, że spieszy się żeby tam dojść na noc ,więc nie wołałam.
Teren stał się bardziej otwarty. Coraz częściej pojawiał się widok na San Francisco Peaks, wiało i było bardzo przyjemnie. Leśne polany przeszły w rozległe połoniny, więc szłam po płaskim pod wspaniale błękitnym niebem pośród pojedynczych powykręcanych i poschniętych drzew. Ze skraju płaskowyżu widziałam szeroką lesistą dolinę, zalaną błotnistym jeziorem, na wprost mnie rosły piękne białe szczyty.
Według mapy powinnam minąć ciąg jezior, były rezerwatem przyrody, ale wszystkie oprócz jednego były suche, w tym jednym gdzie z trudem dostałam się do resztki wody- kałuży otoczonej wałem błękitnego błota- wypełniłam wprawdzie wszystkie butelki, ale i tak za mało. Był jeszcze ostatni staw, rudy, mętny zbiornik dla krów… nie wiem czemu go beztrosko minęłam. Schodziłam w stronę Walnut Canion i oczami duszy widziałam już rwącą rzekę.
Kiedy zorientowałam się, że będzie sucha (wyczytałam to w komentarzach w nawigacji) byłam już zbyt nisko żeby wracać, więc zagłębiałam się w dopływ Walnut (też suchy), otoczony wspaniałymi skałami. Na skrzyżowaniu szlaków, gdzie odbija skrót do Flagstaff stał namiot. Samotna, starsza kobieta (nie okazała się aż tak stara kiedy ją spotkałam ponownie, przed muzeum) pouczyła mnie, że trzeba nosić dużo wody, a palnik rozpalać na ścieżce, bo trawa sucha i łatwo o pożar. I jeszcze, że namioty tylko przed znakiem. Rozbiłam w takim razie przy samym znaku. W cieniu zachował się jeszcze płat śniegu. Od Pine niosłam dużą butlę z gazem (500g) więc nie było problemu żeby natopić.
Zrobiłam też zapas na rano. I zużyłam go po kilkunastu minutach podejścia. Najpierw poczułam swąd, potem zobaczyłam czarną wypaloną plamę, z której unosił się jeszcze dym. Bałam się trochę o podeszwy butów, musiałam wejść głęboko w pogorzelisko, ale pożar to pożar, trzeba zgasić. Kijkami rozgrzebałam kupkę drewna, co jeszcze się tliła, poczekałam i dla pewności wylałam na nią moją wodę.
Kolejna była dopiero w muzeum. Szlak biegł pięknie, wysoko ponad kanionem. Wychodziłam na wszystkie punkty widokowe, zaglądałam w zakamarki, podziwiałam liczne kwiaty, słuchałam ptaków. Koło południa zaczęli mnie mijać rowerzyści (cóż szlak był bardzo blisko miasta) i co jakiś czas, przy parkingach ludzie z psami. Nie było nikogo z naszych.
Wejście do muzeum kosztowało 15 dolarów. Nie żałowałam. W chłodnym, nowoczesnym budynku była pitna woda (od wejścia zachęcano żeby sobie jej nie żałować), duża łazienka, gdzie umyłam sobie dyskretnie włosy. Schnąc obejrzałam ekspozycję i film. Opowiadał o plemionach, które mieszkały w Walnut Canion zimą, a wracały na wietrzny płaskowyż latem, kiedy tu robiło się zbyt gorąco. Na skalnych półkach uprawiano kukurydzę i juki, trzymano zwierzęta. To było bezpieczne, łatwe do obrony miejsce. Do dziś zachowały się tylko mieszkalne groty i resztki roślin, wszystko co było ruchome, co dało się wynieść rozkradziono w 19 wieku. Ludzie opuścili Walnut po wybuchu pobliskiego wulkanu w 14 wieku, prawdopodobnie z powodu zapylenia.
Do jaskiń prowadzi okrężny szlak, w muzeum można było zostawić plecak. Na odchodnym nabrałam dużo wody i kupiłam pyszną czekoladkę. Przy strażnikach, którzy wpuszczali samochody (i czasem kogoś takiego jak ja) stała kobieta, którą spotkałam wieczorem. – no widzisz, że wcale nie tylko ja!- dobiegła mnie rozmowa z kimś przy okienku- o tam idzie taka sama druga! Miała donośny głos i intonację jakby ciągle krzyczała może dlatego wczoraj wydało mi się, że mnie strofuje. Wędrowała Arizona Trail od 11 lutego, teraz musiała przeczekać weekend, bo do Flagstaff miała przyjść jej paczka. Zamierzała zabiwakować gdzieś przy muzeum. Ciekawa jestem kiedy skończyła szlak.
Ja do nocy doszłam prawie do drogi 66. Doszłabym gdyby nie zakaz biwakowania w przylegającym do szosy rezerwacie, gdzie zachowały się jeszcze petroglify. Zabiwakowałam w takim razie przed nimi. W lasku pełnym znudzonych kojotów.
Po drodze zrobiłam bajkowe zdjęcia kurzu rozświetlonego zachodem słońca. Wiedziałam co to (piaszczysta droga, jakieś roboty czy wysypisko, samochód…), a jednak było to tak piękne, że nie mogłam się powstrzymać od fotografowania.