Arizona Trail cz13 Mazatzal

Ranek był piękny, szybko wyszłam ponad las, w niskie kolczaste zarośla na stromym stoku. Już prawie pod granią leżał zwalony słup, czy jakaś inna nieodgadniona konstrukcja. Lekko pachniała smołą, ale zmieściły się na niej wszystkie moje rzeczy. Grzejąc się (nie myślałam, że to takie przyjemne) obserwowałam jak podchodzi Mary. Byłam pewna, że to musi być ona. Kto inny poza nią i Put Put mógłby nieść tak wielki srebrny parasol? Kto inny szedłby takim rytmicznym krokiem… Nie myliłam się. Mary minęła mnie zdziwiona, że siedzę, ale ruszyłam się dopiero kiedy rzeczy były przyjemnie suche. Wyżej w górach błyszczał świeży śnieg, podejrzewałam że tam już ich nie rozwieszę. To był piękny dzień. Piękne miejsce, jedno z najpiękniejszych na szlaku. Pobielone wydawało się wręcz nierzeczywiste, śnieg miał też inną ważną zaletę. Nie brakowało wody. Nie było też upału, wiało mocno i w południe musiałam się cieplej ubrać. Ścieżka wiła się graniami, po niebie przesuwały się chmury, ich cienie malowały krajobraz w plamy- dopiero teraz poczułam jak bardzo mi brakowało tej zmienności. Tych niespodzianek. Las jak wszędzie w Arizonie nosił ślady licznych pożarów, spalone kikuty pni wyglądały jak staranny rysunek, precyzyjne delikatne linie na białym. Pod jednym z jałowców ktoś zostawił baniaki z wodą, opakowane tekturowymi pudłami, co pewnie miały chronić przed mrozem. W kilku coś bulgotało. Zastanawiałam się kto i jak je tu wniósł, i kiedy… może w środku zimy? Śnieg topił się szybko, znikał z kępek kaktusów, z wnętrza ściśniętych jeżowych kul agaw i juk. Byłam tak zajęta patrzeniem, że nie zauważyłam, że minęło poł dnia. Znalazłam miejsce ze wspaniałym widokiem i nie śpiesząc się ugotowałam obiad z dwóch dań, a co tam… To był taki wspaniały dzień.

Z zamyślenia wyrwała mnie Put Put. Byłam zdziwiona, bo w błocie widziałam damskie ślady i myślałam że musiały być jej, że jest przede mną. -Nie-jęknęła- wlokę się… Jej nowe buty (które przy mnie wyjęła z paczki nad Roosevelt Lake) były niewygodne. Wczorajsza burza wdarła się do jej namiotu o trzeciej- tak samo jak do mojego… Gadałyśmy niefrasobliwie kiedy przypomniało mi się, że mam do odebrania paczkę w Pine. Na poczcie. Put Put wysłała swoją do browaru, bo w weekend poczta nieczynna. Zaraz zaraz… sprawdziłyśmy. Żeby dotrzeć do Pine przed sobotą musiałabym codziennie pokonać 24 mile. Put Put popatrzyła z niedowierzaniem, kiedy zerwałam się i oświadczyłam, że to zrobię. Dotąd przechodziłyśmy ok 17 i sama nie byłam pewna co z tego wyjdzie. Ale czekać na paczkę przez cały dzień… no nie, tego to bym zupełnie nie chciała!

Biegnąc przeliczałam mile jeszcze raz. Na górce stanęłam żeby sprawdzić czy jest sieć. I była, o dziwo w środku gór. Zadzwoniłam do córki, ona na pocztę (wygooglała jakiś bezpośredni telefon) w piątek zamykali już o wpół do czwartej, ale w sobotę rano ktoś miał być w pracy, pomimo zamknięcia dla klientów i obiecał, że jak zapukam to otworzy. To mi dało kilka dodatkowych godzin.

Namiot Mary minęłam chwilę przed zmrokiem i udało mi się przejść jeszcze z milę dalej. Nad rzeką było błotniste klepisko, wypłukane przez wczorajszą ulewę, na pewno używane na biwak. Ziemia grząska, ale nic się nie wlało do środka.

Ranek chłodny. Szlak opadał, góry ze skalistych robiły się coraz bardziej zielone. W południe miałam wrażenie, że łażę w kółko. Gęsto, ciasno, prawie bez widoków. Trochę lepiej, bardziej przestronnie za granią. Na przełęczy wspaniałe miejsce na biwak, w lesie na miękkiej pachnącej ściółce. Z góry widziałam na załamaniu grzbietu uskoczek, maleńki, w nawigacji opisany jako miejsce na jeden namiot. Uznałam, że zdążę przed zmrokiem i chociaż było kamieniście i stromo, zbiegłam.

Było tuż przed zachodem kiedy zorientowałam się, że szlak kluczy i to idiotycznie. Zamiast zejść prosto w dół, zamiast opuścić się spokojnie serpentynką wspinał się na jeden brzeg żlebu żeby zejść i zaraz ponownie się wspiąć na drugi, jak sanki na bardzo szybkim torze, lub zamek błyskawiczny dla olbrzyma.

Było już szaro, ale nie miałam wątpliwości że jest źle, na upatrzonym z góry miejscu stał namiot. Wyraźna zielona piramidka, wejście otwarte, ktoś leżał odwrócony do mnie plecami… -Co tu robisz!- wyrzuciłam z siebie zasapana -rozmawiam przez telefon!- odparła A równie zdziwiona. Zbiegając sama nie wiedziałam gdzie nie mogłam zrozumieć jak mnie minęła, jak to zrobiła niepostrzeżenie, czy coś skróciła… Zbocze było strome i długie. Szlak nareszcie opadał prosto w dół, dość szybko, po sypkich kamieniach i piargu. Przede mną resztka światła malowała na czerwono falistą równinę zamkniętą niedaleką już linią Mogollon Rim, w dole wśród krzewów pojawiała się i znikała plama. Myślałam, że to może polanka, coś gładkiego, płaskiego wystarczająco dużego dla mnie. Gdyby nie… musiałabym spać na siedząco, w tych sypkich piargach wciśniętych w załamanie urwiska.

Polanka była otoczona wokół krzewami. Już po ciemku macałam w poszukiwaniu kamienia do wbicia szpilek, wygładzałam zeszłoroczne trawy, odsuwałam stare krowie placki. Krzewy kwitły i pachniały, że aż kręciło w nosie.

Share

Arizona Trail cz12

Mary zebrała się pierwsza, ale zatrzymała się jeszcze przy wodospadzie, umyć zęby. Puściłam ją przodem i przez wiele godzin byłam sama. Ścieżka wyszła na polną drogę i długo kilkanaście kilometrów wiła się po wietrznej grani. Północna strona Four Pics błyszczała bielą, równa linia Mogollon Rim coraz bliższa, nadal była bajkowo granatowa. Niebo zachmurzone, dość zimno. Na którymś z zakrętów minął mnie terenowy samochód. Starszy pan zatrzymał się i uprzejmie spytał czy nie potrzebuję wody. Nie potrzebowałam. Szukałam zacisznego miejsca żeby zjeść, długo niczego takiego nie było w końcu skuliłam się za głazem wylizanym przez ciągły wiatr.

Tam dogoniła mnie Ceci. Tak jak ja wyruszyła 3 marca, nie widziałam jej od pierwszych dni, ale czas stracony przez moje problemy z żołądkiem na nowo przetasował kolejność. Ceci malutka o urodzie Włoszki z rozwianym włosem, grubo ubrana u góry, ale nadal w krótkich spodenkach na lunch zaszyła się w gęstych krzakach. Mijałyśmy się tego popołudnia kilkukrotnie, pod wieczór dołączył do nas chłopak, którego spotkałam wtedy pierwszy raz, student informatyki, Azjata, jedyna osoba oprócz mnie, która niosła ze sobą aparat- bezlusterkowca z jednym obiektywem-stałką 60 mm. Byłam ciekawa jego zdjęć, niestety zapomniałam spytać o stronę czy kontakt, a imię wypadło mi z pamięci. Na ten dzień zapowiadano burzę. Kiedy spadły pierwsze krople Ceci była znów koło mnie i z pół godziny biegłyśmy razem uciekając z koryta rzeki, teraz prawie suchej, ale kto wie… Mary być może wiedziała, była stąd. Minęłyśmy jej namiot rozpędzone, szkoda było nam czasu żeby stawać. Dolina w tym miejscu zwęziła się do korytarza zduszonego przez ciemną chmurę.

Chłopak z aparatem siedział skulony pod wypłukaną ścianą tuż za brodem. Też napełniłyśmy butelki, skała zasłaniała nas z góry i Ceci nawet myślała czy tam nie zostać, ale uznaliśmy, że to niebezpieczne. Nie było stamtąd daleko do szosy. Chłopak zadzwonił do rodziców, podróżowali samochodem, gdzieś w pobliżu i obiecali po niego podjechać. Ceci uznała, że uda się złapać stopa do Payson. Miało padać przez cały kolejny dzień i wolała go przesiedzieć w mieście. Podchodząc widziałam jak gna coraz mniejsza i mniejsza na tle chmury czarnej jak noc.

Rozbiłam namiot na przełączce, łagodnej, pozarastanej luźno krzewami. Ustawiłam się tyłem do wiatru, z trudem wbiłam śledzie w skamieniałą glinę, kilka przyłożyłam kamieniami i wtedy lunęło. Wskoczyłam i wyszłam dopiero widząc różowe światło. Było już po zachodzie, na niebie rysowała się tęcza w dziwacznych łososiowych barwach. Trwało to może ze 3 minuty, chmura zawróciła i aż do rana kotłowała się nade mną burza.

Liczyłam czas od błysku do grzmotu, regularnie wydłużał się i skracał. Urwiska odbijały echo, deszcz tłuk w tropik. O trzeciej wiatr zawirował, wdarł się do mojego namiotu zerwał śledzia, którego zapomniałam nakryć kamieniami. Glina nasiąkła, była teraz jak masło i jedyne co mogłam zrobić to wyjść na deszcz poszukać ciężkich skał i umocować wszystkie linki jeszcze raz. Śpiwór był oczywiście mokry, podłoga zalana, wejście o luźnych połach pozbawione choćby rzepa czy guzika na silnym wietrze pozostawało otwarte. Było mi mokro, ale nawet nie bardzo zimno. Miałam gruby śpiwór.

Tak czy siak raczej się nie wyspałam. Już o siódmej szłam w stronę szosy myśląc o tym żeby jednak jechać do Payson. Wysuszyć się jak człowiek w jakiejś knajpce, kupić sobie owoce i jogurt, naładować telefon…. Z góry spośród ociekających traw widziałam łagodną linię drogi, malutkie ciężarówki, jakiś równie malutki dom z zarysem miniaturowego parasola. Przez moment miałam nadzieję, że to przydrożny bar, ale kiedy podeszłam bliżej wszystko to okazało się zamknięte. Szlak zresztą skręcił i przeciął szosę z kilometr dalej, zalanym kałużami tunelem. Jezdnia była odgrodzona kolczastym płotem, równie solidnym po obu stronach przejścia i odechciało mi się jechać do miasta.

Deszcz narastał, wchodziłam w chmury, do Sunflower zbiegały koryta błota wydeptanego pewnie przez krowy, szlak mijał kolejne linie ogrodzeń od otwierania i zamykania bramek przemokły mi rękawiczki. Nie było gdzie się zatrzymać i zjeść, w końcu siadłam na moment pod gęstym na wpół uschniętym jałowcem na kamieniu chyba znaczącym czyjś grunt. Wystarczyła chwila żebym zmarzła. Musiało być koło zera, wśród kropel deszczu trafiały się pojedyncze śnieżynki. Krajobraz przypominał Norwegię nie Arizonę. I było pięknie. Spokojnie, perliście. Trzeba było tylko trzymać tempo żeby nie marznąć. Miałam już na sobie wszystko, zresztą i tak nie byłoby gdzie się przebrać.

Deszcz osłabł kiedy wyszłam ponad piękny kanion, w wyższe piętra dolinki. Nad lasem minęłam suchy wzgórek, miejsce po czyimś namiocie, wydawało mi się jeszcze ciepłe, jasne, suche i twarde. Grunt namókł tak, że wokół butów tworzyły mi się gule z gliny. Musiałam co kilka kroków je zrzucać. Tak samo z kijkami. Stawały się coraz cięższe, więc tłukłam jednym o drugi żeby pozbyć się niechcianego ładunku. Po horyzoncie przesuwały się firany deszczu, niektóre omiatały też mnie, ale padało znacznie słabiej niż rano. Wyżej raczej śnieg niż deszcz. W tunelu z kwitnących na biało, ociekających i oblepionych śniegiem krzewów minęła mnie marszowym krokiem Mary.

Widziałam jak stawia namiot na dużym i ładnym polu biwakowym nad rzeką. Spojrzałam na zegarek, ale było dopiero po czwartej, ubranie mokre, namiot jak ścierka, wilgotny śpiwór. Wolałam iść, tak było cieplej. Przed nocą wykorzystałam suchą chwilę i wywiesiłam na drzewie wszystkie rzeczy. Coś obciekło, coś tam przeschło, mogłam zagotować herbatę i zjeść. Potem przegięłam i zamiast zabiwakować wbiłam się w kanion wąski i stromy, i musiałam przed nocą z niego wyjść. Przez drzewa widziałam jak różowieją chmury, jak odsłania się jakiś wyraźny szczyt. Było mi żal straconych widoków, ale nie udało mi się wydostać z gąszczu tego dnia. W resztkach światła rozbiłam namiot na ścieżce przy zielonym od glonów strumyczku, szczęśliwa, że w ogóle jest gdzie.

Share
Translate »